Wolność a fizjologia

Spread the love

Napisał znajomy na Facebooku, że jest wolny. Żartobliwie dodałam, że wolność to pojęcie względne, bo jak chce mi się siusiu i wyjdę z WC już po, to czuje się wolna, ale zanim tam trafię… A on mi na to, że jak pracował, jako listonosz to dopiero miał przygody z siusianiem i co ja wiem o wolności. Cóż… fizjologia to jest to, nad czym trudno zapanować. Jak to mówią „miłość i sraczka przychodzą znienacka”. O ile wbrew piosence „od miłości nikt się nie wykręci” miłością można jednak jakoś sterować – w tym znaczeniu, że uciec od niej zanim „trafi celną strzałą”, o tyle ze sraczką i jej kumplami bywa znacznie gorzej. 
Od dawna zastanawia mnie fakt, że ta drobna (lub gruba) potrzeba, czasem do tego stopnia uciska nam na mózg, że absolutnie nie wiemy, co ze sobą zrobić. Tymczasem w naszej kulturze wypróżnianie się jest tematem na tyle wstydliwym, że rzadko się o nim mówi i jeszcze rzadziej pisze, a przecież niemożność wypróżnienia się, to jest jakiś tam rodzaj zamachu na wolność. Pamiętam, jak spytałam ojca gdzie załatwiali się ludzie jadąc bydlęcymi wagonami do obozów? Albo gdzie załatwiali się, gdy siedzieli tygodniami w piwnicy w czasie powstania warszawskiego? O tym literatura i pamiętniki milczą. No może poza Białoszewskim. Inni nie piszą, jakby ta część życia nie istniała. A przecież codziennie i to kilka razy człowiek musi zgiąć się w pół i oddać to, co mu w organizmie zbywa. Najgorzej, gdy nie może. A jednak nawet władze miast nie specjalnie zajmują się tym problemem. Zupełnie jakby ich samych nigdy nie dotyczył. 
Kiedy jakiś czas temu miałam poranne wejścia na żywo do TVP INFO to zachciało mi się skorzystać z WC między jednym a drugim wejściem. (Jedno było o 6:30, a drugie o 7:30.) Czasu na dotarcie do redakcji nie było, a na dotarcie do domu tym bardziej. O tej porze na placu na Rozdrożu nie jest czynna knajpa, która wiele by ułatwiła. Poza toaletą dałaby nam możliwość napicia się gorącej herbaty. Najgorsze jednak było to, że o tej porze nie był też czynny publiczny szalet w podziemiu. Na drzwiach widniał bowiem napis „czynne 9.00 – 17.00”. Tylko dzięki jednej pani z cukierni w podziemiach nie umarłam i nie zrobiłam w majtki, bo pożyczyła mi swój klucz od tegoż czynnego od 9-tej publicznego szaletu. Niestety o 7-mej rano w mróz nie jestem w stanie załatwić się na trawniku. Nie jestem też pewna, czy byłabym w stanie to zrobić w centrum miasta w upalne lato. Raczej też nie. No… chyba, że byłabym już w jakiejś skrajnej desperacji. Przy okazji tej mojej „przygody” koledzy z wozu opowiedzieli, jak stali kiedyś przy URM-ie przez 11 godzin i jednemu z realizatorów zachciało się kupę. Ponieważ w URM-ie był gorący czas, bo trwały jakieś obrady i w każdej chwili mógł przyjść sygnał z redakcji, że mają wchodzić na antenę z nadawaniem na żywo, więc od wozu można było oddalić się pojedynczo na góra 10 minut. To za krótki czas, by pobiec np. do publicznego szaletu w Łazienkach. Za daleko na Plac na Rozdrożu do kolejnego szaletu, czy nawet do knajpy. Siusiu chłopcy biegali do Łazienek w krzaki – tuż za płot. No, ale z kupą to już nie wypada. Przebierającego nogami bidaka namówili, by skoro stoją pod URM’em, poszedł tamże do biura prasowego i poprosił o możliwość skorzystania z WC. Niestety w URM’ie odmówiono mu i skrzyczano, że co sobie wyobraża. Był to już moment na tyle graniczny, że facet z obłędem w oku ledwo powłóczył nogami, bo za moment byłoby już po wszystkim. Krecik baaardzo chciał wydostać się na wolność. W akcie desperacji pobiegł do Ogrodu Botanicznego. Tam też nie chciano wpuścić go do pałacyku, ale powiedział strażnikowi z rozbrajająca szczerością, że za chwile zrobi tu na schodach i… został wpuszczony. 
Jeden z dźwiękowców z kolei opowiadał mi, że kilka dni temu w siarczysty mróz poszedł z niespełna 3-letnim synem po buty dla niego i w sklepie malec krzyknął: „ja chcę kupę”. Kolega spytał, czy sprzedawczyni pozwoliłaby dziecku skorzystać z toalety na zapleczu sklepu i… usłyszała, że nie. Rzecz miała miejsce w podwarszawskiej miejscowości, a nie w centrum handlowym. W poszukiwaniu toalety biegali dobre 20 minut. Po kwadransie dzieciak już prawie płakał, ale dzielnie powstrzymywał się od zrobienia w majtki. W ostatniej chwili dobiegli na stację benzynową gdzie była toaleta. 
Szaletów publicznych pozbawione są jednak nie tylko małe miejscowości. Warszawa również. Na starówce są trzy toalety, na Krakowskim Przedmieściu jedna, a poza tym… jest tragicznie. Ja już dawno nauczyłam się, że przed wyjściem na miasto idę do WC bez względu na to, co mówi mój organizm. Ale co zrobić, gdy na mieście przebywamy wiele godzin? 
Wrócę do tego URM’u, który nie wpuścił przebierającego nogami kumpla. Rozumiem, że to, co chciał tam zostawić, było prawie bombą biologiczną, a rząd trzeba chronić przed zamachami, jednak chciałabym zobaczyć tych urzędników i strażników na miejscu kolegi. Posłowie to na bank machaliby legitymacjami poselskimi! 
Niestety potrzeby fizjologiczne wpływają na nasze poczucie wolności. Fizjologia naprawdę może nas zniewolić. A wtedy zrozumiałym staje się slogan, że wolnym można czuć się nawet w więzieniu. Cóż… tam „kibel” jest w każdej celi. 

***

A teraz dowód na to, że siedzę nad LO-terią, czyli fragment… Z góry uprzedzam, że bedzie on jeszcze wielokrotnie poddawany mojej redakcyjnej obróbce. 

Podstawówka u zbiegu Saskiej i Alei Stanów Zjednoczonych prawie nie zmieniła się od czasów, gdy Marcin sam był jej uczniem. Ten sam gabinet dyrektorski, te same klasy. Kiedyś bywał tu codziennie. Teraz raz w miesiącu na wywiadówkach w klasie Mateusza. Zaczął na nie chodzić tuż po śmierci mamy. Ojciec ciągle pracował, a potem więcej czasu spędzał z Agnieszką niż z nimi. Marcinowi było przykro, ale wszelkie próby zwrócenia ojcu uwagi kończyły się jego stwierdzeniem:
– Nie wtrącaj się gówniarzu!
Teraz przekraczał próg szkoły z bijącym sercem. Co też Mateusz zmalował?
– Siadaj – powiedziała dyrektor Zdzieszyńska pokazując Marcinowi krzesło. Nie ruszył się z miejsca. Głupio siąść w obecności dyrektorki. Nawet jeśli to już była dyrektorka i jego życie nie zależy od jej humoru lub jego braku. Zwłaszcza, że zawsze była dla niego taka oschła. – Siadaj! – powtórzyła z naciskiem. – Przecież już jesteś dorosły, więc tak ciebie traktuję – dodała, jakby chcąc wytłumaczyć czemu kiedyś bez przerwy kazała mu stać, a teraz nagle żąda, by usiał. – Z Mateuszem trzeba porozmawiać. I w związku z tym mam prośbę. Najbardziej wychowawcze będzie to wszystko wtedy, gdy ja go tu wezwę i on sam ci opowie co zmalował. Potem on wyjdzie, a my się naradzimy. Dobrze?
– Tak – wyjąkał Marcin. – W końcu pani się zna. Ja to… wie pani… staram się jak mogę…
– Wiem – odparła dyrektor, a Marcin miał wrażenie, że patrzy na niego inaczej niż wtedy, gdy jako dziesięciolatek trafił tu na poważną rozmowę z powodu zbitej szyby. – Dlatego chcę ci pomóc. Niech on sam ci opowie, a ty nic nie mów.
Po chwili do gabinetu wszedł Mateusz. Stanął pod ścianą i spuścił głowę.
– No powiedz swojemu najstarszemu bratu co zrobiłeś – zaczęła dyrektor Zdzieszyńska karcącym tonem. O! Jak dobrze Marcin znał ten ton. Minęło prawie sześc lat, a pewne zdania wypowiedziane tym tonem brzmiały mu w uszach, jakby padły dziś. – A ty wiesz, że twój brat w tym roku zdaje maturę. Że nie powinieneś mu przysparzać zmartwień, bo się zdenerwuje i mu przez ciebie słabo pójdzie. Dziś miał ważną klasówkę i w trakcie jej trwania został tu wezwany – to mówiąc dyrektor Zdzieszyńska mrugnęła do Marcina porozumiewawczo. A on mało nie spadł z krzesła. Skąd też ona wie o klasówce? A może tylko tak blefowała? Musiał jednak przestać się zastanawiać, bo Mateusz płaczliwie zaczął się tłumaczyć.
– Bo Piotrek mówił, że to jego pióro, a to było moje pióro, bo dostałem takie samo. Marcin świadkiem!
– No i co było dalej? – indagowała dyrektorka.
– I zaczęliśmy je sobie wyrywać i ja niechcący zrobiłem z Piotrka wieloryba! – wyrzucił z siebie Mateusz jednym tchem.
– Jakiego wieloryba? –  spytał Marcin kompletnie zaskoczony.
– No Piotrek…, ale to się stało niechcący… – zaznaczył Mateusz i do końca opowieści, co chwila podkreślał, że to co się stało nie było przez niego zaplanowane. – Nadział się na pióro…, ale naprawdę niechcący… i ono mu się w głowę wbiło, ale tak lekko…, naprawdę. I przez tę dziurę w głowie, ale taką malutką, naprawdę! Ta krew mu tak tryskała… jak… jak… wielorybowi. Bartek powiedział, że widział w telewizji, że wieloryby też mają takie dziurki. Tylko im tak długo leci woda, a jemu tak krotko… tak plum i plum… leciała krew, ale to wszystko niechcący…, naprawdę! – dodał Mateusz z mocą, choć całą historię opowiadał coraz bardziej płaczliwie, mocno przy tym gestykulując. Gdy ręką na czubku głowy pokazywał owo „plum” Marcin aż wytrzeszczył ze zdumienia oczy. A usłyszawszy porównanie z wielorybem z trudem pohamował śmiech. Wiedział jednak, że nie powinien się śmiać, bo ma tu robić za dorosłego, starszego brata, który zdaje w tym roku maturę. Dlatego, choć proste to nie było, przygryzł wargi i nie dał po sobie poznać, że opowieść Mateusza go ubawiła. – Ale pani pielęgniarka w gabinecie mu to zatamowała i już nie jest wielorybem… – kontynuował płaczliwie Mateusz. – I już jest dobrze. – Dodał, a w jego głosie dało się wyczuć, że najbardziej to chce uspokoić siebie. – A to było naprawdę niechcący. Ja nie chciałem zrobić z niego wieloryba. A poza tym bycie wielorybem nie jest groźne. Pani pielęgniarka powiedziała, że to była jakaś taka specjalna żyła. Ona się nazywa  jakoś tętę… – Mateusz zawiesił głos i próbował przypomnieć sobie trudne słowo. Bezskutecznie. Po dłuższej chwili rozpaczliwego patrzenia na boki i powtarzania przez Mateusza „tętę” właściwe słowo podpowiedziała dyrektorka.
–  Tętnica! To się nazywa tętnica.
– No właśnie! O to to – dodał Mateusz ze śmiertelną powagą. – Ale już jest z nim spoko. Już Piotrek poszedł sobie z mamą do domu. Położyć się spać. Już wszystko dobrze. Naprawdę! – mówił, a łzy znowu powoli nabiegały mu do oczu. Swoją opowieść zakończył błagalną prośbą: – Marcin! Nie mów tacie!

P.S. Tradycyjnie przypominam, że zostały 3 dni do końca moich aukcji na WOŚP. 
http://aukcje.wosp.org.pl/show_user_auctions.php?uid=3073646
Tu można licytować moje 5 książek, które podpiszę zgodnie z życzeniem zwycięzców licytacji i wyślę pod wskazany przez nich adres.

Print Friendly, PDF & Email

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...