Kiedyś w jednym z udzielanych mi wywiadów Muniek Staszczyk powiedział, że prawdziwy obciach to nie czuć własnego obciachu. Że w tym stwierdzeniu jest prawda przekonałam się wielokrotnie. Ostatnio… w sobotę.
Od wielu lat Kurier Mazowiecki jeździ w Mikołajki do jakiegoś domu dziecka na Mazowszu i przywozi paczki. Od dwóch lat jadę i ja. Trochę, jako reprezentacja redakcji, a trochę, jako pisarka. Zawsze wiozę dla dzieci swoje książki, co mogę zrobić dzięki mojemu wydawcy, jakim jest wydawnictwo Nowy Świat. Imprezę prowadzi nasza prezenterka Miłka Skalska (prywatnie moja przyjaciółka).
W zeszłym roku byłyśmy koło Gostynina. Obie doła miałyśmy przez tydzień, bo zadawałyśmy pytanie o co dzieci proszą Mikołaja. Myślałyśmy, że będą wymieniać zabawki, a tu okazało się, że większość chciała po prostu wrócić do rodzinnego domu. Tej prośby „nasz” Mikołaj nie był w stanie spełnić.
W tym roku postanowiłyśmy, więc już o nic nie pytać. Pojechałyśmy do placówki w Józefowie. Wiedząc, że będzie tam sporo przedszkolaków, a przecież dla takich maluchów nie piszę, zdecydowałam się wziąć ze sobą w ramach „atrakcji” moją ulubioną książkę z dzieciństwa. To „Bajeczka o książeczce” autorstwa Gwidona Miklaszewskiego. Dla mnie książka jest magiczna. Wydana została tylko raz w czasie okupacji w 1944 roku. Dziadek kupił ją mojemu stryjowi, urodzonemu w Częstochowie tuż po upadku Powstania Warszawskiego. Po stryju książkę odziedziczyłam ja. Wraz z innymi książeczkami, wśród których nie zabrakło i drugiej autorstwa Gwidona Miklaszewskiego – „Skrzaci dom”. Żadnej jednak nie kocham tak jak „Bajeczki”. Wprawdzie dziś książka jest własnością mojego syna, ale i ja czasem do niej zaglądam. Czytać nie czytam, bo… znam na pamięć. Gdy zostałam dziennikarką postanowiłam przeprowadzić wywiad z Gwidonem Miklaszewskim i podpytać m.in. o tę książkę. Umówiłam się na spotkanie i z obiema publikacjami pod pachą zapukałam do jednego z bliźniaków na Żoliborzu. Gdy Miklaszewski zobaczył te książki prawie padł trupem z wrażenia. Spił mnie winem Cinzano i rozpoczął błaganie, bym mu je oddała. Książki napisał dla swoich dzieci. Sam nie miał nawet jednego egzemplarza. Niestety… dla mnie obie książki, a zwłaszcza „Bajeczka o książeczce” mają ogromne znaczenie. Choć stan świadomości zmieniło mi Cinzano nie dałam sobie odebrać książek. Obiecałam, że poszukam ich w antykwariatach. Pokiwał głową, ale autografu nie dał. Wróciłam do domu niepocieszona. Mimo wielu poszukiwań żadnej z książek nigdy nie znalazłam w żadnym antykwariacie. Po kilku latach Gwidon Miklaszewski zmarł. Zeskanowaną „Bajeczkę” przesłałam do Muzeum Książki Dziecięcej, a także do Muzeum Powstania Warszawskiego – cisza. Zainteresowanych publikacją nie ma. Pozostaje w moich rękach, jako biały kruk, którego widzieli nieliczni. I dlatego w sobotę wzięłam ją, by przeczytać gromadce dzieci. Pomyślałam, że to może być jakaś atrakcja. Dzieci usłyszą bajeczkę, której na pewno nie znają. No bo skąd?
W placówce, do której zawitaliśmy było 25 dzieci w różnym wieku. Najwięcej takich od 2 do 4 lat. Tymczasem pan, który reprezentował firmę sponsorującą paczki, stanął na środku i zamiast powiedzieć, że spotkał Świętego Mikołaja i przywiózł coś od niego dla grzecznych dzieci, rozpoczął opowieść o tym, że od wielu lat jego firma pomaga domom dziecka! Mało nie zapadłam się pod ziemię. Pan mówił oczywiście to wszystko do dzieci, ale pewnie na myśli miał panią dyrektor i siedzącego obok niej burmistrza. To zapewne przed nimi chciał zaszpanować „swoją dobroczynnością”. Dzieci, dla których były paczki siedziały ze smutnymi minami. Oczywiście potem, kiedy zaśpiewały specjalnie dla nas przygotowane kolędy zrobiło się weselej.
Potem ja przeczytałam im „bajeczkę o książeczce” opowiadając o samej książeczce. O tym, że była nawet u introligatora, bo tyle pokoleń już ją czytało. Opowiadałam też o samym Gwidonie Miklaszewskim. Podczas czytania pokazałam rysunek, przy którym jako dziecko strasznie płakałam. (Straszny rysunek skrzata sklejonego gumą arabską. Słowo daję, że do dziś na ten widok mam łzy w oczach!). A pod tym rysunkiem wierszyk.
A z tym skrzatem co się dzieje?
On biedaczek gęstym klejem
Tak smarował po arkuszach
Aż się w kleju nie mógł ruszać.
Na końcu z Miłką rozdałyśmy paczki, do których ja dołączyłam swoje książki. (Dla wielu z dzieci zdecydowanie za poważne). Wszystkie podpisałam, imiennie dla każdego dziecka. Obie z Miłką powiedziałyśmy o Mikołaju, że spotkałyśmy go, że nas przysłał, że prosił, byśmy pozdrowiły dzieci, że na pewno je jeszcze odwiedzi i tak dalej. Ujrzawszy ubóstwo sponsorskich paczek dorzuciłam jeszcze, oprócz wspomnianej książki, po zwykłym długopisie z logo PLUS GSM. Dostałam te długopisy od sponsora swoich quizów literackich i miałam je w bagażniku samochodu. Tylko to mogłam zrobić. Uważam, że wielka firma powinna dla tak małej garstki dzieci przygotować coś lepszego. A przede wszystkim włożyć tam coś innego poza słodyczami! Maskotka nie kosztuje dziś dużo. Chodzi o to, by pamięć o „wizycie Mikołaja” trwała jeszcze po zjedzeniu kilku paczek tanich herbatników i cukierków.
Na dodatek informacja, że placówka, w której mieszka garstka dzieci, ma teraz u sponsora 5% zniżki na zakupy produktów spożywczych, była dla mnie w tym samym stopniu śmieszna co żałosna. Dlatego całą drogę powrotną myślałam o „hojnym panu sponsorze”, któremu najwyraźniej wydaje się, że robi dobry uczynek. Czy rzeczywiście? Dla mnie dobry uczynek jest wtedy, gdy czyniąc go, człowiek oddaje część siebie. Gdy jest w tym prawdziwe poświęcenie. Gdy samemu nic się z tego nie ma poza satysfakcją. Czy „pan hojny sponsor” naprawdę się poświęcił? No i czy stając przed grupką dwulatków i chwaląc się, że od wielu lat zaopatruje w słodycze domy dziecka sprawił dzieciom radość? Moim zdaniem mógł takie słowa zachować dla siebie.