Człowiek przyzwyczaja się do dobrego. A potem… trudno odzwyczaić. Piszę to nie tylko dlatego, że od wielu miesięcy obserwuje wewnętrzną walkę znajomego – niegdyś dość zamożnego, a teraz biednego, bo ma na głowie naście kredytów i komornika i zamiast jak niegdyś sushi – dziś je kaszę gryczaną. Piszę, bo… odbyłam wielką podróż bez GPS i radioodbiornika w samochodzie. (I jeszcze jestem w jej połowie.) Ale… po kolei.
Mój samochód jest w warsztacie. Ponieważ nieprędko będzie gotowy, więc… na umówione wiele miesięcy temu spotkania autorskie w Małopolsce wybrałam się autem zastępczym. Z autami zastępczymi jest tak, że nigdy nie dostaje się auta lepszego od własnego, a jedynie zbliżone standardem. Co może być zbliżone standardem do 10-letniego seicento? Wprawdzie z klimatyzacją, elektrycznymi szybami, wspomaganiem kierownicy, światłami przeciwmgielnymi i radiem, ale jednak dziesięcioletniego małego auta? Ano… panda bez elektrycznych szyb, radia, klimatyzacji i… co najstraszniejsze – gniazda zapalniczki.
Życie bez klimatyzacji, dla kogoś, kto się do niej przyzwyczaił jest ciężkie. Życie bez radia też smutne, ale wszystko to byłoby znośne, gdyby nie brak gniazda zapalniczki. To dlatego nie mogłam podłączyć GPS, a rozmowy telefoniczne za kierownicą (mam słuchawkę w uchu) musiałam ograniczyć do minimum. Co robić więc przez tyle godzin podczas samotnej podróży na zakorkowanej trasie Warszawa-Zakopane? Zwłaszcza, gdy spada ciśnienie? Postawiłam na… śpiewanie.
Przyznam, że zadziwiłam samą siebie. Nie przypuszczałam, jak dobrą mam pamięć i jak bogaty (he he) repertuar. Drżyjcie narody! Drżyjcie uczestnicy „The voice of Poland”, „Mam talent” i innych show. Nadchodzę! Mogę być groźna, bo może i ktoś śpiewa ode mnie lepiej, ale… nie tyle, nie tak różnorodne rzeczy i nie bez przerwy. Repertuar miałam naprawdę bogaty! Otóż: Presley, Beatlesi, Lady Pank, Maanam, Budka Suflera, Skaldowie, Czerwone gitary, Perfect, Republika, T. Love, Irena Santor, Zbigniew Wodecki, Irena Jarocka, Anna Jantar, Zdzisława Sośnicka, Kayah, Hey, Piasek, de Mono, ukraiński zespół Okean Elzy, słowacki Desmod, Metallica, AC/DC, Mieczysław Fogg, Kabaret Starszych Panów, Stanisław Grzesiuk, Grabaż, Brygada Kryzys, Tilt, Kapela Czerniakowska i piosenki warszawskie, arie operetkowe Ferenza Lehara i Emmericha Kalmana, Stanisław Moniuszko, Jacek Kaczmarski, Marek Grechuta, Jan Szczepanik, piosenka turystyczna, piosenka harcerska, pieśni patriotyczne, a nawet piosenki przedszkolne oraz żołnierskie z zapamiętanych z dzieciństwa festiwali piosenki w Kołobrzegu. Przyznam, że gdy zaintonowałam na Zakopiance „Witaj Zosieńko” to nie dokończyłam, bo sama z siebie się uśmiałam. Ale co było robić? Zapadał zmierzch, drogę spowijała mgła, a z piosenką na ustach zawsze raźniej. Zwłaszcza, że jechałam bez GPS. Na miejsce do Zakopanego dojechałam bez problemu. Pamiętałam drogę. Choć Zakopane wiosną wygląda inaczej niż w zimie.
Dziś wyruszyłam do Nowego Sącza. Też z pieśnią na ustach i bez GPS. Dość szybko okazało się, że dojazd na miejsce nie był trudny, choć nie dysponowałam przecież mapą. Atlas samochodowy Polski został w moim samochodzie w warsztacie. Ale… wyjeżdżając spojrzałam raz w komputerze na mapę google, a potem… swoje zrobiły lata spędzone w harcerstwie na zajęciach z orientacji w terenie i.. rzecz jasna znaki drogowe plus tablice informacyjne. Gdyby kogoś interesowało, jak wracałam do Zakopanego to… przez Słowację. Bez mapy i GPS. Podjęłam taką decyzję, gdyż w drodze do Nowego Sącza ruch na szosie był spory. Wiedziałam, że gdy będę wracać do Zakopanego ten ruch będzie jeszcze większy. Pomyślałam, że słabo zaludniona Słowacja nie jest tak zakorkowana i podjęłam decyzję. Jak poradziłam sobie bez mapy i GPS? Na mapę drogową spojrzałam w bibliotece, a potem na małej karteczce zanotowałam numery dróg krajowych (polskich i słowackich). Z tymi numerkami przypiętymi do tablicy rozdzielczej auta wyruszyłam w drogę powrotną. Dojechałam. I tak myślę… usprawniamy sobie życie GPS’em. Umilamy radiem. Ale czy nie czynimy samych siebie pewnego rodzaju kalekami? Czy nie czynimy też siebie uboższymi? Wiem. Nie odkryłam Ameryki. Przyznam jednak, że nie pamiętam kiedy ostatni raz pojechałam poza Warszawę bez GPS. A ostatni raz tak dużo śpiewałam w dzieciństwie podczas obozów harcerskich. Śpiewałam wtedy z innymi. Potem już nie kojarzę takich momentów, bym z kimś (poza Ulubionym lub Paniczem Synem) cokolwiek śpiewała. Chyba, że po podlaniu alkoholem na jakiejś imprezie.
W większości wszyscy własne śpiewanie zabijamy radiem czy odtwarzaczami z muzyką. Po tych kilku godzinach samotnego śpiewania w aucie zastępczym stwierdzam, że może szkoda? W końcu to pewna forma ćwiczenia… pamięci. Ileż piosenek zapomnianych wydłubałam z niej, jakby były schowanymi w piwnicy skarbami.
A GPS? Już kilka razy przyłapałam się na myśli, że korzystanie z niego zabija orientację w terenie. Przyłapałam wielu znajomych na tym, że gdzieś jadą korzystając z GPS i nie wiedzą, czy to na północ czy na południe. Może dlatego, że od dziecka uwielbiam mapy zawsze wiem gdzie jadę? Wyznam jednak, że jazda bez GPS, choć przyzwyczaiłam się do tej „protezy”, nie była dla mnie tak trudna, jak bez radia. I tak się zastanawiam. Mamy w tym roku zmieniać auto. Z gniazda do zapalniczki na pewno nie zrezygnuję. Obawiam się, ze nie zrezygnuję również z radia. Ale… może będę je rzadziej włączać? Warto zobaczyć co zostało nam w głowie z tych lat…
I tak myślę, że może wracając do Warszawy przerzucę się na wiersze? Kto wie… recytowanie to też dobre ćwiczenie.
Ciekawe, że to dzięki takiemu mało nowoczesnemu samochodowi zastępczemu wiem, że jeszcze nie jestem kaleką w szponach protez XXI wieku. I pomyśleć… gdy odebrałam go z warsztatu byłam załamana. Jak ja dojadę…