Ta historia, którą tu opiszę zdarzyła się dawno temu. Publikację zaplanowałam na dziś, bo to dziś są urodziny mojej mamy. Gdyby żyła, to by kończyła 88 lat. A to, co się zdarzyło, choć miało miejsce ponad 20 lat od jej śmierci i z pozoru nie ma z nią nic wspólnego, właśnie jej najgłębiej dotyka.
Zacznę więc od mamy. Miała ponad 40 lat, kiedy mnie urodziła. Marzyła o mnie całe życie. Miałam być dziewczynką, ale nie do płci ograniczały się jej marzenia. Miałam być ładna, miła i grzeczna. Miałam świat witać uśmiechem i ze wszystkiego się cieszyć. Ale przede wszystkim we wszystkim być „naj”. Miałam najładniej śpiewać, malować, czytać, pisać, a w szkole mieć same piątki. Na dodatek wszyscy mieli mnie lubić. Jak było w praktyce? Tak jak i dziś. Bo wbrew pozorom wszystko, od urody począwszy, a na rozumie skończwszy, jest sprawą względną. Zdaniem jednych jestem ładna innych nie, zdaniem jednych jestem miła innych nie. I tak dalej… Mama nie była ze mnie zadowolona. Nie byłam tak ładna jak chciała, tak miła, jak chciała, tak grzeczna jak chciała. Samych piątek też nie miałam, bo stopnie z zachowania od zawsze psuły mi świadectwo i wpływały na stopnie z przedmiotów. Dlatego karciła, odpychała, nigdy nie chwaliła. Do dziś, moim największym marzeniem jest, by mi się chociaż przyśniła i powiedziała, że jest ze mnie dumna. Dlatego największą nagrodą przez lata była rozmowa z jej siostrą, która zawsze, gdy wysyłałam jej po publikacji jakąś swoją książkę, dzwoniła i mówiła: „Mama byłaby z ciebie dumna”. Dziś te słowa słyszę już tylko od mojej chrzestnej matki – 90-letniej starowinki, koleżanki z pracy mojej nieżyjącej już mamy. Zawsze myślę, czy rzeczywiście? Dziecko, które walczy o uznanie wiecznie niezadowolonego rodzica jest we mnie cały czas.
Ojciec uznawał, cieszył się, wspierał. Matka ganiła. A o ile ojca często nie było w domu, o tyle matka była w nim cały czas. Jakże bałam się pokazać jej swoje opowiadania. Nie zrobiłam tego nigdy. Chowałam je przed nią drżąc przed krytyką, która na pewno byłaby miażdżąca. Nigdy nie pokazałam jej żadnego wiersza, ani nic. Umarła, gdy światło dzienne ujrzały moje pierwsze publikacje w prasie. Była wtedy w szpitalu. Nawet nie wiem, czy je przeczytała.
Od kiedy sięgam pamięcią była zawsze ze mnie niezadowolona. Wszystko robiłam źle. Nie nadawałam się do niczego. Miałam zostać nikim. Byłam przecież z gruntu zła. Często tej informacji towarzyszyła druga, że Bóg pokarał ją tak strasznym bachorem. Że za swoje straszne zbrodnie względem niej ona mnie przeklina. Po latach nie pamiętam tych zbrodni, ale kołacze mi się coś, że stłukłam jakąś kamionkę, za co musiałam ją przepraszać na kolanach. Na kolanach musiałam przepraszać zawsze. I całować ją w rękę. Klęczałam więc, błagałam o wybaczenie, a matka wyjąca w histerii, miotająca się na wszystkie strony, odwracała się ode mnie i odpychała moje ręce. Klęczenie przed nią było przez nią wymagane. Dorosłemu należało się posłuszeństwo. Musiałam więc klęczeć, całować w rękę i błagać o przebaczenie. Przeważnie na próżno. Przebaczenie nie nadchodziło, ale… histeria matce jakoś sama przechodziła. Niestety po dłuższym czasie. A ja wyrastałam na coraz bardziej znerwicowaną. Z czasem i mnie zdarzały się histerie. Wprawdzie dziś wpadam w taki stan bardzo, ale to bardzo rzadko i to z reguły wtedy, gdy spotyka mnie coś, wobec czego jestem bezsilna, ale tylko ja wiem, jak wtedy cierpię.
Wtedy w dzieciństwie, gdy klęczałam przed matką i błagałam o wybaczenie, umierało we mnie wszystko. Zapewne dlatego, że przepraszałam za niepopełnione zbrodnie. Dlatego nie chciałam żyć. Marzyłam, by stał się cud, bym zniknęła. Usuwał mi się grunt spod nóg. Czułam się pozbawiona oparcia. Mama jest nie moja. Ojca w domu jak zwykle nie było. Nigdy nie zresztą był świadkiem tych zdarzeń. Gdy raz próbowałam mu się pożalić, powiedział, że dramatyzuję, że przesadzam, a mama mnie kocha. Wiem, że kochała. Paradoksalnie to też czułam. Mimo oschłości bywała nadopiekuńcza, budziła rano mlekiem z masłem i miodem, otulała, opierała moje brudne ubrania, choć pralki w domu nie było i robiła to ręcznie. Dlatego mimo wielu myśli samobójczych nigdy nic sobie nie zrobiłam. Wiedziałam, że ją skrzywdzę. A wtedy może tam gdzieś w te zaświaty też przyjdzie, będzie krzyczeć i kazać na klęczkach błagać o wybaczenie. Gdy wchodziłam w okres buntu niewiele się zmieniło. Może rzadziej klęczałam, ale też bywało. Jak zawsze towarzyszyło temu oskarżenie, że Bóg się pomylił. Pamiętam dzień, kiedy powiedziała, że jej córką powinna być Iwonka, córką sąsiadów. Dlatego raz, gdy matka schyliła się po coś i wypadł jej dysk, co oczywiście było moją winą, bo wszystko, co złe się jej przytrafiało, to była moja wina, pobiegłam po wzywaną przez nią Iwonkę. Matka jej nie odepchnęła. Ja po raz kolejny poczułam się nikim.
Miałam 20 lat, gdy przyszło wybawienie. Rodzice odzyskali dom po prababci. Ten, w którym teraz mieszkam. Wyprowadzili się, a ja pozostałam w dawnym mieszkaniu sama. I choć mama żyła jeszcze 6 lat, skończyło się klęczenie. Moje wizyty u niej były świętem. Nie mogła mnie już szantażować emocjonalnie i… zaprzyjaźniłyśmy się.
Piszę to wszystko, bo kilka miesięcy temu te traumatyczne wydarzenia sprzed lat, które zepchnęłam gdzieś w głąb pamięci, wróciły do mnie.
Zostałam poproszona o bycie jurorem w pewnym młodzieżowym konkursie literackim. Do miejscowości X przyjechałam na wręczenie nagród laureatom i warsztaty z nimi. Uważam, że o ile warsztaty dziennikarskie można prowadzić dla setki osób, choć lepiej trzydziestki, a najlepiej piętnastki, o tyle warsztaty literackie powinny być jednak prowadzone w cztery oczy z autorem. Owszem, może być autorów grupka, niech się poznają, oswoją itd. Wtedy można pewne rzeczy powiedzieć przy innych. Jednak warsztaty, kiedy na forum publicznym, przy obcych ludziach, omawiam czyjąś często intymną twórczość, uważam za nieporozumienie. Dlatego starałam się mówić ogólnie, podkreślając, że z każdym mogę porozmawiać indywidualnie, jeśli tego sobie zażyczy.
Wśród jurorów była pani, która organizowała całe przedsięwzięcie. Nazwijmy ją Iksińską.
W X zobaczyłam ją pierwszy raz w życiu. Byłam trochę zdumiona, bo ja, choć jechałam na prowincję i nie do miasta wojewódzkiego, to przed wyjazdem poszłam do fryzjera, kosmetyczki itd. Wyszłam przed hotel wyfiokowana, pachnąca, nawet z nowiutką walizką i kuferkiem kupionymi w tę elegancką, jak mi się wydawało, podróż. Przede mną stała pani… mocno zaniedbana. Myślałam, że pobiegnie się przebrać, uczesać, itd., ale szybko okazało się, że jest gotowa na wielką galę. Właśnie tak, jak wygląda. Oszczędzę szczegółów, bo nie chcę być niekulturalna. Chodzi mi tylko o ten potworny kontrast w naszym podejściu do całego zdarzenia. Do tego wszystkiego Iksińska okazałą się osobą niezwykle egzaltowaną. Z patosem i grubą przesadą wypowiadała całą masę pustych frazesów, którym towarzyszyły ochy i achy.
– Jesteście genialni! Jacy wrażliwi! – Wykrzykiwała przy różnych okazjach pod adresem uczestników konkursu.
W czasie warsztatów wielokrotnie próbowała na mnie naciskać, bym omawiała konkrety z utworów uczestników, którzy widzieli siebie po raz pierwszy w życiu. Prace, którymi wygrali konkurs były różne, ale były w nich takie intymności, że omawianie tego na publicznym forum uważałam i uważam za gruby nietakt. Pewnie dlatego pani postanowiła wziąć inicjatywę w swoje ręce i zaczęła odpytywać jednego z laureatów. Dwunastoletni chłopiec wił się jak piskorz. To, co malowało się na jego twarzy to była męka. Szybko zorientowałam się, że prawdopodobnie nie on napisał utwór, za który dostał nagrodę. Czy Iksińska tego nie widziała? Dziś mam wrażenie, że skupiona na własnej egzaltacji i wykrzykiwaniu po raz setny ochów i achów, pomiędzy, którymi były słowa o geniuszu młodych twórców, chyba jej to umknęło. Wtedy postanowiłam ratować chłopca i powiedziałam z uśmiechem coś w rodzaju:
– Może nie przesłuchujmy już młodego człowieka…
W panią jakby diabeł wstąpił. Zaczęła protestować, że nie przesłuchuje. Ja powiedziałam, że przecież to żart. Wszystko odbywało się błyskawicznie, więc słów dokładnych nie pamiętam, ale efekt był taki, że pani z rozwianym włosem wybiegła, a na placu boju zostałam ja z uczestnikami, ich rodzicami, nauczycielami itd.
– Pani Iksińska, ja przepraszam, proszę wrócić! – Wołałam. Ale Iksińska była nieubłagana. Przeprosiłam wszystkich za swoje zachowanie, choć wszyscy zgodnie mówili, że nie mam za co, bo nic się nie stało. Przekonywali, żebym sobie nie robiła wyrzutów. Iksińska nie wracała. Spytałam głośno, czy ktoś ma aparacik do cofania w czasie, to ja zrobię „odklik”, cofnę czas i już tych słów nie będzie. Jedna z matek powiedziała, bym się nie przejmowała a prowadziła dalej zajęcia. Z kolei pewna nauczycielka poradziła, abym, jeśli sytuacja mnie stresuje, poszła to wyjaśnić, a wszyscy poczekają.
Poszłam. Iksińska wiła się w konwulsjach przy biurku i wyła wykrzykując na cały regulator pretensje, że jak ja mogłam ją tak potraktować przy wszystkich! Tłumaczyłam, że to żart. Że zrozumiała to opacznie. Że nie zarzucałam jej przesłuchiwania chłopca, tylko dziecko nie miało nic do powiedzenia, męczyło się i chciałam po prostu to przerwać. Iksińska dalej histeryzowała. Wróciłam więc do uczestników. A jakiś czas po mnie wróciła Iksińska. Warsztaty były kontynuowane, choć mnie do samego końca trzęsły się ręce.
Potem wniesiono jedzenie, ale nie byłam w stanie nic przełknąć. Rozmawiałam indywidualnie z laureatami. Wszyscy dziękowali. Tylko jedna dziewczynka chciała indywidualnych konsultacji na temat swojej twórczości. Pozostałym wystarczyło to, co mówiłam ogólnie. Wreszcie nastąpiło pożegnanie. Najgoręcej dziękował mi chłopiec, którego odpytywanie przerwałam. Myślę, że jeśli nie on napisał utwór, za który dostał nagrodę, to i tak ma nauczkę do końca życia, bo był o krok od kompromitacji.
Rozejrzałam się po sali. Zostało nas czworo. Ja, dwie panie i jeden pan. Iksińskiej nie było. No, ale nie umiałam odejść do hotelu bez pożegnania. Postanowiłam zaczekać na Iksińską, choć tylko ja wiem, ile mnie to kosztowało. Pewnie dlatego rozpłakałam się. Wszyscy mnie uspokajali, że nic złego się nie stało. Przekonywali, że Iksińska zawsze była egzaltowana. Wszyscy widzieli, że chłopiec nie miał nic do powiedzenia. A ja nie powiedziałam nic obraźliwego. Dla uspokojenia zajęłam się myciem szklanki. Pomogło. Nawet uszczknęłam trochę sałatki. W między czasie wróciła Iksińska. Podeszłam i mówię, że chciałam się pożegnać i jeszcze raz przeprosić, za mimowolne…
Nie dane mi było dokończyć. U Iksińskiej doszło do drugiego ataku histerii. Znacznie gorszego.
– Pani zabiła we mnie wszelką wrażliwość! – Krzyczała. – Co z pani za człowiek!
Byłam w pułapce. Ta kobieta cierpiała, ale i mnie grunt usuwał się spod nóg. Nie wiedziałam, jak jej pomóc. Ona mnie oskarżała o same najgorsze rzeczy, a ja przecież powiedziałam tylko, by przestać przesłuchiwać chłopca, który ewidentnie nie miał nic do powiedzenia. Tymczasem iksińska wyła, miotała głową na boki, wreszcie znów zniknęła w drugim pomieszczeniu, gdzie siadłszy na krześle niemal waliła głową w biurko (lub w swoje oparte na nim ręce) wyjąc i strasznie szlochając. Oskarżała mnie przy tym o zabicie w niej wrażliwości, a potem o… zaprzepaszczenie wielu miesięcy pracy nad konkursem, zmarnowanie jej życia i tak dalej. A ja… Padłam przed nią na kolana i błagałam o wybaczenie.
– Pani Iksińska, ja nie wiem, co ja mam zrobić, przecież nie cofnę czasu. Ja nie chciałam. To był żart!
Nie wiem ile czasu minęło. Ale Iksińska wyła nadal i wyć nie przestawała wyjąc przy tym pod moim adresem słowa, z których wynikało, że ją zniszczyłam i zabiłam. Mnie podniesiono z kolan i odprowadzono do hotelu. Informacje o Iksińskiej nie poprawiły mojego nastroju. Usłyszałam, że mama jej umarła, późno wyszła za mąż, nie ma dzieci, zawsze była dziwna i egzaltowana. Padło też coś na temat jej abnegacji…
Hm. Mnie też umarła mama i to dawno temu. Umarł mi też tata, z którym byłam związana. Mogłabym wymienić jeszcze setkę nieszczęść, które mnie w życiu spotkały. Ale nie o to chodzi. Nie obwiniam świata o wszystko. Coś we mnie jest takiego, że zawsze szukam winy w sobie.
– Idź pani na kielicha i się nie przejmuj – powiedziała odprowadzająca mnie kobieta i pożegnałyśmy się przed hotelem.
Tam w recepcji spotkałam matkę i ciotkę jednej z laureatek. Dziewczynka nie przyjechała na rozdanie nagród właśnie ze względu na warsztaty. Była już kiedyś na poprzedniej edycji i publiczne omawianie własnej twórczości jej nie odpowiadało. Po odbiór nagrody wysłała mamę. Mama stwierdziła, że cyrk był niezły, ale ja nic złego nie zrobiłam. Zdaniem matki i ciotki tamta pani jest jakaś dziwna, a ja mam się nie przejmować.
– Ale to nie był koniec – powiedziałam.
– Nie? – Obie panie były zdziwione.
Umówiłyśmy się na tegoż kielicha w hotelowym barze. Gdy panie przyszły, koiłam nerwy rosołem z makaronem. Potem zamówiłam jeszcze jakiegoś kurczaka w sezamie i za ich namową jedno piwo. Rozpoczęłam opowieść. Gdy doszłam do sceny, kiedy ja klęczę i błagam o wybaczenie, a tamta wyje i rzuca się niemal waląc głową w biurko, panie… wybuchnęły śmiechem.
– Pani spojrzy z boku – mówiły jedna przez drugą. – Przyjeżdża uznana pisarka z Warszawy i choć nic złego nie zrobiła, klęczy przed jakąś wariatką i blaga o wybaczenie, a tamta nie przyjmuje tych przeprosin tylko dalej wyje! I to takie rzeczy! Przecież to cyrk!
Mnie nie było do śmiechu, ale… spędziłam miły wieczór. Rozmawiałyśmy o zwierzętach i jakoś… uspokoiłam się.
Wcześniej opowiadałam Ulubionemu. Też chichotał. Myślałam, że facet, więc po prostu nie rozumie, choć zawsze mnie rozumie naprawdę świetnie. Rano opowiadałam przyjaciółce, otwarcie mówiła, że to śmieszne. A gdy powtarzała swojemu mężowi, to mąż podobno rechotał nieprzytomnie. Wszyscy mówili, że to śmieszne. Śmiała się nawet koleżanka po piórze, do której zadzwoniłam, by jej to opowiedzieć. Ona też kiedyś w tym konkursie była jurorem i zna Iksińską, a ja chciałam, by pomogła mi zrozumieć to, co się stało. Koleżanka śmiała się mówiąc, że Iksińska egzaltowana, ale ona sama nie rozumie tylko jednej rzeczy. Po co przepraszałam? Przecież nie powiedziałam nic złego. Że ona dla świętego spokoju przeprosiłaby raz. A drugi raz, to by już tego nie robiła. Padło stwierdzenie, że ja też jestem niezła artystka skoro jeszcze uklękłam. Sama zaczęłam śmiać się z tego dopiero w pociągu. To wtedy zaczęłam patrzeć na to z boku, jak na film. I tak… jechałam pociągiem i śmiałam się. No rzeczywiście trochę to było jak cyrk. W pewnym momencie w pociągu nie mogłam powstrzymać wesołości, więc… wyłam. Siedzący na wprost pan, raz po raz spoglądał z zainteresowaniem. Ponieważ widziałam, że zżera go ciekawość, więc opowiedziałam. W skrócie. Już po streszczeniu pierwszej histerii pan stwierdził:
– Ale juror to powinien być przecież na poziomie.
Pan był prostym człowiekiem. Myślał więc prosto. A ja zaczęłam jeszcze jedną rzecz analizować… Czemu tak przepraszałam? Czemu aż uklękłam? Rozwiązanie zagadki… przychodziło powoli, ale koniec końców przyszło… Analizowałam swoje uczucia. Jakie były, gdy klęczałam? Oto grunt usuwał mi się spod nóg. I tak nagle odkryłam, że to było tak, jak wtedy w dzieciństwie. A ta pani tak bardzo w tych histeriach przypominała moją matkę. I teraz rozumiem. Buchnęłam na kolana, bo zadziałał odruch opisany przez Pawłowa. Wróciło to, o czym przez lata zapomniałam. Zrobiłam to, czego wymagała ode mnie matka. Przepraszałam za niezawinione czyny.
Myślę, że teraz wiem, czemu w ogóle tak często przepraszam innych, choć nie zrobię nic złego. Ulubiony często zwraca mi uwagę, że to robię. Tłumaczy, że to nie moja wina, że jabłko miało robaka. A gdy tłumaczę, że przepraszam, bo to ja to jabłko kupiłam zauważa, że nie mogłam znać jego zawartości. Teraz już wiem skąd to we mnie jest. Zastanawiam się, czy nie pójść na terapię. A może skoro doszłam już do odpowiedzi na to pytanie, nie jest mi ona potrzebna? Wydarzenie w X miało najwyraźniej sens.
Napisałam to wszystko nie dlatego, że muszę publicznie opowiadać o swoim traumatycznym dzieciństwie. (To co opisałam to zresztą wersja „light”.) Napisałam z myślą o innych rodzicach, by uświadomić im, jak silnie wdrukowujemy w nasze dzieci pewne rzeczy. Jak silnie tkwią w nich one latami. Gdy są dobre, to dobrze. A gdy złe? Jest tak, jak ze mną. Przepraszam za niepopełnione winy.
Napisałam to też z myślą o innych dorosłych, którzy, jak ja w stosunku do Iksińskiej, zachowują się nieracjonalnie. Czasem warto zastanowić się, dlaczego to robimy. Wnikliwa analiza przyczyn i uczuć może przynieść wyzwolenie. Ja dzięki Iksińskiej poczułam się w końcu wolna.
Wiem już, że nie muszę być usłużna, naj i tak dalej. Nie muszę też za wszystko przepraszać. Nie jestem wszystkiemu winna. Nawet temu, że nie wszystkim podobam się, jako kobieta, ani jako pisarka, ani jako dziennikarka.
Od tamtego zdarzenia minęło sporo czasu. Iksinka do dziś się do mnie nie odezwała. I nie dlatego, że zmarnowałam jej życie, w skutek czego zmarła. Nic z tych rzeczy. Z tego, co wiem, to dalej z wrodzoną sobie egzaltacją robi swoje, nie patrząc na uczucia innych. Nie mam na myśli siebie i swoich uczuć, choć to we mnie swoim zachowaniem wzbudziła wielkie poczucie winy za nic, a tym samym wywołała demona przeszłości. Myślę o tych wszystkich młodych ludziach, którym publicznie robi wiwisekcję analizując ich twórczość na oczach i uszach innych osób. Bo kompletnie nie zrozumiała, czemu wtedy chciałam, by przerwała odpytywanie dwunastolatka. A tego, że inna laureatka nie przyjechała na rozdanie nagród, dlatego, by uniknąć ewentualnej publicznej analizy swojej twórczości, chyba nie jest świadoma.