W swoim życiu byłam na setkach koncertów. Dwukrotnie na Metallice, dwukrotnie na Slayerze, dwukrotnie na The Stranglers, ale też na UK SUBS, Motorhead, System of a Down i wielu innych. Jednak na takim byłam po raz pierwszy.
Wczoraj w warszawskim klubie Progresja grał ukraiński Okean Elzy. Ich płytę przywiozłam z Ukrainy jeszcze w 2009 roku, kiedy pojechałam na Krym. Gdy Ulubiony odwiedził mnie pierwszy raz i wyciągnęłam ją – wymiękł. Powiedział, że po tylu latach życia w Polsce to był dla niego największy szok. Że gdzieś tam w Warszawie jakaś Polka ma taką muzykę i jej słucha. Gdy zostaliśmy małżeństwem i na jednej z imprez puściliśmy to, by zatańczyć, opowiedziano mi potem, jak to wiele osób było przekonanych, że to płyta Ulubionego i jego rządy. „On rządzi, jego muzyka.” – mówili za plecami życzliwi. Nie wiem, czy ktoś poza tymi, którzy byli świadkami, jak we lwowskim sklepie muzycznym robiłam zakupy, wiedział, że to moja płyta, moja muzyka i mój wybór. W każdym razie od 2009 roku zdążyłam obejrzeć wszystkie teledyski grupy Okean Elzy i wysłuchać większości zamieszczonych w sieci wywiadów ze Światosławem Wakarczukiem – charyzmatycznym wokalistą (rodem z Mukaczewa) o niezwykle ciekawym, rockowym głosie.
Wczorajszy koncert był niezwykły z wielu powodów. Po pierwsze… był. Okean Elzy wprawdzie grał już w Polsce, ale ja po raz pierwszy dowiedziałam się o tym w porę i… kupiłam bilety stawiając Ulubionego przed faktem dokonanym. Gdy jechaliśmy na koncert wyznał, że jest zdenerwowany: „Nigdy w życiu nie byłem w Polsce na koncercie ukraińskiego zespołu” – powiedział, co ja skwitowałam stwierdzeniem: „To tak, jak ja.”
Już tramwaju zorientowaliśmy się, że większość pasażerów jedzie tam gdzie my. Po używanym języku, akcencie, a także po… strojach. 1/3 widzów obecnych w klubie była w ludowych rubachach lub ubraniach stylizowanych na ludowe stroje ukraińskie. Wiele dziewczyn miało na głowach wianki, co dla mnie było pewnego rodzaju szokiem. W kolejce do wejścia (w której spotkałam zresztą koleżankę z pracy, która ma wszystkie ich płyty) staliśmy z pół godziny. Wśród nas sporo ludzi, którzy przyjechali do Warszawy tylko na ten koncert. Zewsząd. Z całej Polski, ale też i z Ukrainy, bo wysłuchałam kilku rozmów o staniu na granicy itd.
https://youtu.be/cry4uYXEiKA
Koncert zaczął się od największego hitu, który w 1999 roku nie schodził z ukraińskich list przebojów – „Tam de nas nema”, do którego teledysk oglądałam ze sto razy, bo siedzący w lodówce Wakarczuk robił na mnie nie mniejsze wrażenie niż marsz po schodach i spadająca z nich deskorolka, w jawny sposób nawiązujące do słynnego filmu „Pancernik Potiomkin” Eisensteina. Po tym utworze… poleciało ze sceny chyba wszystko co ważne i charakerystyczne dla zespołu zamykającego tym koncertem trasę z okazji 20-lecia istnienia. Myślę, że na wszystkich koncertach rockowych, na których byłam do tej pory, publiczność znała teksty śpiewanych ze sceny piosenek. Pierwszy raz jednak robiło to na mnie takie wrażenie. Dlaczego? Prawdopodobnie ze względu na te stroje publiczności, wianki na głowach dziewczyn i powiewające gdzieniegdzie ukraińskie flagi. (Szkoda, że na zdjęciu akurat tego nie widać.)
Nigdy w życiu na koncercie Slayera czy Metallici nie widziałam nikogo z amerykańską flagą czy w jakimkolwiek amerykańskim stroju narodowym. Na koncercie The Stranglers nie spostrzegłam flag brytyjskich i brytyjskich strojów narodowych, a na System of a Down ormiańskich. Choć mieszkają w Polsce i Amerykanie i Brytyjczycy i Ormianie.
W 2000 roku byłam w Nowym Jorku na koncercie Kayah w klubie EXIT. Nie widziałam, by ktokolwiek był tam w barwach narodowych, z polskimi flagami, orłami na piersi itd., choć na sali wśród publiczności obecni byli właściwie sami Polacy.
Tu było inaczej. Nie wiem czy to wszystko nie wiąże się z sytuacją na Ukrainie i faktem, że zwiększyła się liczba mieszkających w Polsce Ukraińców – uciekinierów przed wojną? Okean Elzy nie gra pieśni patriotycznych. To odpowiednik naszego Lady Pank. Czyli zespól grający pop-rock z przewagą rocka. Z tekstami o miłości, często zresztą dość poetyckimi. Wprawdzie piosenka „Wstawaj” była nieoficjalnym hymnem Pomarańczowej Rewolucji, ale w jej tekście nie ma nic o Ukrainie czy ojczyźnie itd. Raczej to pewnego rodzaju zachęta do działania skierowana do ukochanej. Być może bardziej zresztą dziewczyny niż Ukrainy? Ale każdy interpretuje, jak chce. Utwór „Strilaj” odspiewany na koncercie przy ekstatycznym aplauzie jest wieloznaczny. Teledysk jest opowieścią o miłości, zdradzie itd., ale jak i wiele innych piosenek można tekst interpretować różnie.
Silne zabarwienie polityczne ma dopiero najnowszy utwór, którego premiera miała miejsce pod koniec kwietnia. Piosenka „Nie twoja wojna”, do której wysmakowany teledysk zrobił zresztą Howard Greenhalgh – brytyjski reżyser wideoklipów, który pracował dla takich gwiazd, jak Sting, System of a Down czy Pet Shop Boys i wyreżyserował słynne „Black Hole Sun” grupy Soundgarden. Tekst utworu nawiązuje do tego, co dzieje się za naszą wschodnią granicą.
Podczas koncertu tłum cały czas śpiewał. Osobliwy był moment, gdy zaśpiewał sam prawie całą piosenkę „Wyszcze neba” i bił brawo Wakarczukowi, który ją właściwie jedynie zaintonował oddając tłumowi głos. Podobnie było z „Bez boju”. Grupa bisowała dwa razy, grając w sumie dwie godziny dla nabitej ludźmi Progresji. Gdy zespół żegnał się, ja po raz kolejny pomyślałam, że widziałam różne koncerty, ale taki po raz pierwszy. Były tu całe rodziny z dziećmi, często nawet dość małymi (kilkuletnimi), ale ubranymi tak, by zamanifestować ich związki z Ukrainą. Miałam wrażenie, że ten bardzo, ale to bardzo rockowy zespół przywiózł swoim krajanom do Warszawy kawałek domu. I choć polscy wykonawcy, gdy grają za oceanem też przywożą mieszkającym tam rodakom kawałek Polski, to ma to jednak inny wymiar. Ale cóż… u nas nie ma wojny. A ta, która toczy się za wschodnią granicą odbierana jest jako nie nasza i w żaden sposób nas niedotycząca.
Ulubiony pół koncertu przespał siedząc na końcu pierwszego sektora pod barierką, co skwitowałam stwierdzeniem jego matki, a mojej teściowej: „So wsim spoljaczywsia”, co oznacza, że całkowicie się już spolonizował. Bo koncert zrobił na nim wrażenie, ale chyba nie takie jak na mnie. Ale cóż… w końcu to jednak ja jestem fanką E.O..
PS Jest jeszcze inna moja słowiańska sympatia – słowacki zespół Desmod. Ale na razie w Polsce nie grał. Grała za to białoruska grupa „Razbite serce pacana”, ktorej mam dwie płyty.
Przyznam, że od dłuższego czasu chodzi mi po głowie chęć zorganizowania w Polsce festiwalu muzyki rockowej z krajów słowiańskich. By wystąpiły na nim zespoły spiewające w swoich językach. Ale na razie to chęć. Być może pewnego dnia ruszę do boju, a wtedy kto wie? Może zwrócę się do fachowców i ta chęć nabierze realnych kształtów?
PS 2 Sporo tu teledysków, ale co sobie czytelnik obejrzy i czego posłucha (jak nie zna) – to jego.
PS 3 I na koniec… nagrany przeze mnie fragmencik jak śpiewa sala.