Tegoroczny XXII festiwal poetycki „Maj nad Wilią” już za mną. Wracam jednak do niego myślami za sprawą zdjęć i przeżyć. Osobliwych. Znów rozpoczął się mszą świętą w kościele Franciszkanów, po której podczas popołudnia poetyckiego odczytałam swój wiersz. Jeden z tych, których na razie jeszcze nie wyrzuciłam, ale za moment pewnie wyląduje on w śmieciach. Muszę tylko włozyc ten zapis mysli do jakiegoś prozatorskiego tekstu. Na razie jest czyms w rodzaju wiersza (celowo nie piszę: 'wierszem’). Napisałam go zresztą po pogrzebie Władysława Bartoszewskiego – taki zapis chwili i refleksja na temat przemijania i tego, że człowiek jest naprawdę tylko przecinkiem na świecie, takim mgnieniem jak zmrużenie powieki. Jest nim nawet wtedy jeśli jest tak znany i zasłużony jak wyżej wymieniona postać, bo jak napisała kiedyś Maria Dąbrowska: „bez nas, czy z nami noce i dnie tak samo się toczą”.
Oficjalne otwarcie festiwalu nastąpiło następnego dnia przed pomnikiem Adama Mickiewicza.
Potem nastąpiło uroczyste przejście do domu, w którym Adam Mickiewicz napisał poemat Grażyna – gdzie dziś znajduje się Muzeum wieszcza. Tam, gdy inni czytali wiersze, ja przeczytałam wstęp do swojej ostatniej wydanej książki. W ten sposób biuro detektywistyczne „Czucie i Wiara” wróciło tam gdzie przyszło do mnie natchnienie, by tak je nazwać. Ponieważ w książce oprócz sztandarowego mickiewiczowskiego wiersza manifestu romantyka, czyli ballady „Romantyczność”, cytowany jest jeszcze jeden wiersz Mickiewicza, dlatego wśród wileńskich uczestników festiwalu ogłosiłam konkurs, w którym nagrodą była moja książka i obietnica oprowadzenia po moim mieście. Pytanie konkursowe brzmiało, co to za wiersz. A informacje o nim były takie: „Wiersz dotyczy Warszawy i wydarzenia historycznego związanego z Warszawą. Mickiewicz (choć ma w stolicy swój pomnik) nigdy w Warszawie nie był, zaś wiersz napisał pod wpływem opowiadania naocznego świadka, dlatego utwór ma w podtytule słowo „opowiadanie”. Nie znalazł się w żadnym tomie wierszy Mickiewicza, gdyż był prezentem dla przyjaciela, który o owym zdarzeniu mu opowiedział.” Nie mogłam zacytować nawet fragmentu, gdyż to przecież najbardziej znany wiersz Mickiewicza. Od przeszło 150 lat chyba wszyscy uczą się go na pamięć przynajmniej we fragmentach. Każdy werset byłby więc podpowiedzią ułatwiającą, choć i bez tego cytatu po powyższych informacjach odpowiedź wydawała mi się prosta. Książkę wygrał wileński poeta, dziennikarz i przewodnik miejski Wojciech Piotrowicz, który zgadł, że chodzi o „Redutę Ordona”. A ja naprawdę mam szczerą nadzieję, że zwycięzca przyjedzie pewnego dnia do Warszawy, bym mogła go oprowadzić po moim mieście tak, jak on oprowadzał mnie po Wilnie.
Romuald Mieczkowski, który z zapałem, (zdaniem niektórych godnym być może innej sprawy), organizuje „Maje nad Wilią” zawsze przygotuje dla uczestników coś takiego, co sprawia, że festiwal będzie się długo pamiętać. Tak było i tym razem.
Tegoroczny „Maj” odbywał się pod znakiem Michała Kleofasa Ogińskiego, bo to jego rok obchodzony jest na Litwie z okazji 250-lecia urodzin. Ale też festiwal odbywał się pod znakiem Stanisława Witkiewicza, którego rok obchodzony jest w Polsce z okazji setnej rocznicy śmierci. Polonez „Pożegnanie Ojczyzny” zawsze mnie wzrusza, ale jednak to Stanisław Witkiewicz – krytyk sztuki bliższy jest memu sercu. Nawet nie dlatego, że twierdził, iż „Bitwa pod Grunwaldem” Jana Matejki to „stare gacie w tarapacie”. Po prostu interesowało mnie zawsze to samo, co i jego. To dlatego z ochotą pojechałam na Żmudź – między innymi do Poszawsza. Zobaczyć dwór, w którym urodził się Stanisław Witkiewicz – ojciec Witkacego. Zaniedbany budynek robił wrażenie. Podobno odzyskał go ktoś z rodziny Witkiewiczów, ale jakie dokładnie są losy dworu – nie wiem. Wrażenie robił ogromem, cudownym gankiem, na którym wyobrażałam sobie Stanisława Witkiewicza jako małego chłopca. Wnętrza zamknięte, ale przez wybitą szybę w jednym z okien dostrzegliśmy na ścianie mapę – jawny znak tego, że jeszcze niedawno była tu szkoła. Zarośnięty dwór z liśćmi łopianu wokół i najbardziej chyba pachnącym bzem na świecie, pozostaną dla mnie niezapomnianym przeżyciem, choć to Mariusz Olbromski – obecny dyrektor Muzeum Iwaszkiewiczów w Stawisku znalazł podkowę, a więc wrócił z jakimkolwiek witkiewiczowskim trofeum.
Po drodze do Poszawsza pojechaliśmy w okolice miasta Szawle zobaczyć Górę Krzyży. Wiedziałam co to jest, ale słyszeć o setkach tysięcy krzyży zgromadzonych w jednym miejscu, a zobaczyć je – to coś innego. Krzyży według jednych jest sto pięćdziesiąt tysięcy według innych dwieście tysięcy. Ile by nie było – jedno jest pewne: dużo. Przynoszone są z różnych zakątków świata, bo widziałam tam krzyże z modlitwami nie tylko po litewsku, polsku, białorusku, rosyjsku, niemiecku, ale też i włosku czy hiszpańsku. Podobno pierwszą kapliczkę postawiono tu w 1430 roku na pamiątkę chrztu Żmudzi. Koło Nad nią górował wielki krzyż. Jednak to, ze w chwili obecnej krzyży jest tam cała masa zaczęło się po upadku powstania listopadowego w 1831 r. To wtedy zaczęto tam przynosić i stawiać kolejne krzyże. W okresie władzy sowieckiej wielokrotnie próbowano zmusić mieszkańców do zaprzestania pielgrzymowania w to miejsce. W latach 60-tych podjęto próbę całkowitej likwidacji Góry Krzyży przy pomocy pił, siekier i buldożerów. Mimo to krzyże wciąż stawiano. Po odzyskaniu przez Litwę niepodległości miejsce jest jawnym miejscem pielgrzymkowym. Krzyże stawiane są tu po prośbie, ale tez i z wdzięczności, gdyż każdy w to miejsce pielgrzymuje z innymi intencjami. Góra krzyży zrobiła na mnie ogromne wrażenie, a krzyże doczekały się fotograficznej dokumentacji mojego autorstwa. Największe wrażenie, oprócz ich ilości (to coś tak niepoliczalnego, jak mąka i cukier) zrobiło na mnie to, że są z różnych tworzyw. Znalazłam nawet krzyż zrobiony na szydełku i da zrobione z… kredek. Najwyraźniej ktoś chciał postawić krzyż w jakiejś intencji, ale… nie miał krzyża. Miał za to kredki. Związał je nitką, by tworzyły krzyż i wbił w ziemię obok setek in nich krzyży.
Ogromne wrażenie zrobił też na mnie zespół klasztorny w Cytowianach, a zwłaszcza wybudowana na dziedzińcu kaplica Męki Pańskiej ze świętymi schodami, po których do ołtarza idzie się tylko na klęczkach. Polichromowane płaskorzeźby ze stacjami drogi krzyżowej też wprawiały w zachwyt.
Nie wiem jednak, czy najbardziej w pamięci nie utkwi mi środa przy celi Konrada. Nawet nie dlatego, że jeden z kolegów przejęzyczył się i powiedział o „Celinie” Konrada – wprawiając nas wszystkich w doskonały humor. I nie dlatego, że pewna poetka przeczytała tam wiersz, w którym pisała o… „wzwodzie księżyca”, bo może miała na myśli jednak jakiegoś księcia, chyba, ze nie wiem czegoś o ciałach niebieskich. Bardziej dlatego, że nagle… wszyscy zaczęliśmy mówić… Inwokację „Pana Tadeusza”. Brzmiała jak modlitwa, jak wspólne odmawianie „Wierzę w Boga” lub „Ojcze nasz”. Jak polskie „Zdrowaś Mario” czy „Pod Twoją obronę”. Brzmiała tym bardziej niesamowicie, że kilka kroków obok była Ta, co „w Ostrej świeci Bramie”. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam takie wzruszenie. I choć w trakcie tej swoistej modlitwy fotografowałam wszystkich, by uchwycić ich twarze, to mówiłam tak jak i oni cały tekst, który, jak chyba każdy Polak, znam na pamięć.
Czasem się zastanawiam, czy Romek Mieczkowski wie, ilu wzruszeń dostarcza uczestnikom organizowanych tak pieczołowicie festiwali. Wspólnie odmówiona Inwokacja brzmi mi w uszach, a przed oczami mam cały czas i Górę Krzyży i zarośnięty dwór w Poszawszu i Klasztor w Cytowianach.