Dla mnie wszystko zaczęło się w połowie lat 90-tych, gdy poszłam na wywiad do Gwidona Miklaszewskiego. Była dla mnie nie tylko autorem popularnych rysunków, ale przede wszystkim kultowej „Bajeczki o książeczce” – książki, na której wychował się najpierw, mój stryj Bronisław Piekarski, potem ja, a następnie mój (dziś prawie 22-letni) syn Maciek. W swoim czasie opisywałam tu na blogu historię, jak to pan Gwidon zobaczywszy książkę spił mnie winem Cinzano i chciał ją odebrać, bo sam nie miał żadnego egzemplarza. Obiecałam mu wtedy, że poszukam w antykwariatach i odkupię. Przez prawie 20 lat nie udało mi się nigdzie zdobyć drugiego egzemplarza. Ponieważ w ciągu ostatnich 7 lat zgłosiło się do mnie kilka osób, które po moim wpisie o mikołajkach w domu dziecka, w którym wspomniałam książkę Miklaszewskiego, bo czytałam ją dzieciom, błagało o zeskanowanie dzieła, więc… rozpoczęłam nieśmiałe poszukiwania wydawcy reprintu. Owszem, nie ja mam prawa autorskie, ale… ja mam książkę! Umowami, zgodami, prawami autorskimi niech już zajmuje się potencjalny wydawca. Ja pożyczę swój egzemplarz, by móc to wznowić. Niech historię skrzatów robiących książkę dla Ewy pozna cała Polska. Nikt jednak nie był chętny do reprintu, bo wymawiano się, że dziś książki powstają inaczej, że może to za stare, że nawet Myszka Miki to dziś ramota, no i przede wszystkim… trzeba znaleźć spadkobierców. Mówiłam wprawdzie, że panny Miklaszewskie napisały scenariusz „Metra”, więc spokojnie można je znaleźć. Ale zgodnie z wyznawaną przeze mnie maksymą: „kto nie chce szuka pretekstu, kto chce szuka sposobu” nikt do tej pory za bardzo nie chciał się tym zająć, a wszyscy szukali pretekstu, by nie robić nic. Aż pewnego dnia, gdy rozmawiałam z wydawcą mojej ostatniej książki (Czucie i Wiara, czyli warszawskie duchy) o książkach w ogóle, zeszliśmy na temat tego, że dziś dzieci nie wiedzą jak powstaje książka i jak powstawała kiedyś. Opowiedziałam więc o publikacji, na której się wychowałam i z której czerpałam wiedzę o produkcji książki od napisania aż do opuszczenia drukarni. Opowiedziałam o spotkaniu z Miklaszewskim. I o tych wszystkich ludziach, którzy przez ostatnie lata błagali o zeskanowanie starej książeczki, bo była częścią także ich dzieciństwa. Wydawców to zainteresowało. Przesłałam im skany poszczególnych stron, a oni… rozpoczęli poszukiwanie spadkobierców, dogadywanie umów i… na końcu poprosili o oryginał, by zeskanować to o wiele lepiej i na o wiele lepszym sprzęcie niż mój skaner.
Reprint opuścił drukarnię kilka dni temu, a ja… popłakałam się ze wzruszenia. To, że po siedemdziesięciu latach od pierwszego wydania udało mi się doprowadzić do ponownego wydania najpiękniejszej książki mojego dzieciństwa uważam za moje największe osiągnięcie. I tylko tak strasznie mi przykro, że autor nie dożył tego momentu, ale cóż… gdyby żył miałby przecież ponad sto lat! W 2012 roku minęła setna rocznica jego urodzin. Z tej okazji magazyn Polska the Times opublikował artykuł, którego autorka Anita Czupryn rozmawiała ze mną na temat pana Gwidona, czego odprysk znalazł się w artykule:
„Ukrywał się przez całą wojnę, ale wtedy nie tylko nie zrezygnował z rysowania, ale też napisał oraz wydał dwie książeczki dla dzieci z myślą o własnym synku Andrzeju. W 1943 r. wyszła „Jak skrzaty dla Andrzeja hulajnogę robiły” i była ulubioną książką wielu pokoleń dzieci – dziś nie do dostania. Z kolei Małgorzata Karolina Piekarska jest w posiadaniu dwóch również unikatowych książek Gwidona Miklaszewskiego „Bajeczki o książeczce”, wydanej w 1944 r., i późniejszej „Skrzaci dom”, zaczynającej się od słów: „Taki mały śmieszny skrzacik, co ma czterech małych braci, rankiem się obudził wcześnie, patrzy, bracia jeszcze we śnie. Umył się, ubrał się, cicho siadł, bułkę zjadł i nie mówiąc nic nikomu, wyszedł cichuteńko z domu w świat…”.
– Wychowałam się na tych jego książeczkach, potem wychowywał się na nich mój syn. Odziedziczyłam je po stryju, były w naszej rodzinie, odkąd pamiętam. „Bajeczkę o książeczce” znam na pamięć. Raz postanowiłam udowodnić to cioci, która zirytowana tym, że wciąż recytuję, stronę za stroną, powiedziała: „Moja droga, czy mogłabyś się zamknąć?” – opowiada ze śmiechem Małgorzata Karolina Piekarska. W 1998 r., z okazji 50. urodzin „Expressu Wieczornego”, Małgorzata Karolina Piekarska dostała zadanie przeprowadzenia wywiadu z legendarnym Gwidonem Miklaszewskim. Zabrała ze sobą jego książeczki, bo to była niepowtarzalna okazja, aby zdobyć na nich jego autograf. – Bardzo podekscytowana zjawiłam się u niego w bliźniaku na Żoliborzu. Mocno już starszy pan, ale świetnie się trzymał, otworzył mi drzwi. Dużo opowiadał o swoim dzieciństwie. A jako że ojciec był przedstawicielem włoskiego Cinzano najpierw w Berlinie, a potem w Polsce, to u pana Gwidona też zawsze było Cinzano. Kiedy ujrzał swoje książki, upił mnie tym winem, aby je ode mnie wyciągnąć. Opowiedział, jak je pisał za czasów okupacji dla swoich dzieci, bo żadnych książek wtedy nie było, i że dzięki znajomościom mógł je wydrukować i wydać. Wtedy, w jego mieszkaniu, działy się naprawdę dramatyczne sceny, wyrywaliśmy sobie te książeczki z rąk i płakaliśmy, on – bo nie pozostał mu ani jeden egzemplarz, ja – bo to było moje dzieciństwo, a na nich dedykacja babci dla stryja i exlibrisy ojca i mój. W końcu stanęło na tym, że jeśli znajdę je w antykwariacie, to mu na pewno kupię, a on powiedział, że przemyśli sprawę podpisania książek dla mnie. Kiedy jednak przyszłam do niego po raz drugi, autografu niestety nie dostałam. Książki w antykwariacie też nie znalazłam, no, a niedługo potem pan Gwidon zmarł. Podobno ktoś wystawił jeden z egzemplarzy na Allegro, ale też słuch po nim zaginął. Próbowałam rozmawiać z różnymi wydawnictwami, mam w bardzo dobrym stanie egzemplarz, reprint byłby możliwy, niestety, jak na razie bezskutecznie.
Nie tylko książki, ale też rysunki Gwidona Miklaszewskiego towarzyszyły Małgorzacie Karolinie Piekarskiej od dzieciństwa. Ilustrował przecież wiele książek dla dzieci i młodzieży, np. Hanny Ożogowskiej. Ma nawet z jego ilustracjami „Głowę na tranzystorach”. Zapamiętała zwłaszcza jeden dowcip, w „Płomyczku”, który bardzo ją śmieszył. – To był rysunek, na którym mama daje dziecku obiad. Na talerzyku leżą trzy pigułki, a mama mówi: „Ta czerwona pigułka to mięsko, ta biała to ziemniaczki, a ta żółta to warzywa”. Rysunek pokazywał, w jakim kierunku zmierza świat, kiedy wszystko będzie sztuczne. Jak widać, Gwidon Miklaszewski niewiele się pomylił – komentuje Małgorzata Karolina Piekarska.”
Gwidon Miklaszewski to dla mnie bez wątpienia jeden z najwspanialszych polskich twórców dowcipów rysunkowych. Wysmakowanych, ze świetną kreską i często ponadczasowych. I cieszę się, że jego dzieci mają wreszcie z powrotem w rękach książkę, którą napisał przecież z myślą o jednym z nich.
A jesli ktoś po tym wpisie zechce kupić reprint książki Gwidona Miklaszewskiego zapraszam do księgarni wydawnictwa LTW. I będę szczęśliwa, gdy po lekturze podzieli się ze mną refleksją. Warto było? Święcie wierzę, że… TAK!