09 – Krymska wyprawa peugeotem z plusem

Spread the love
Ranek w Jałcie jest pochmurny. Wierzymy jednak w dobrą pogodę. W końcu w przewodnikach jest napisane, że ładna pogoda jest tu przez ponad 200 dni. Jemy śniadanie i ruszamy na nabrzeże. Niestety z naszych jałtańskich planów popłynięcia statkiem w godzinny rejs wzdłuż wybrzeża, nie wychodzi nic. Takie rejsy zaczynają się za półtorej godziny, a nam szkoda marnować czas na czekanie. Decydujemy się więc na powrót do hotelu. Zabieramy rzeczy i ruszamy w podróż do Livadii. To położony niedaleko Jałty pałac, w którym po raz kolejny zachód sprzedał nas Stalinowi.
Gdy dojeżdżamy do pałacu Marzena proponuje eksperyment.
– Zobaczmy czy są tu honorowane prasowe legitymacje.
Wyciągam swoje dziennikarskie dokumenty i podchodzę do kasjerki. Kobieta najpierw jest zdenerwowana, a potem jakby oddychała z ulgą. Jesteśmy tylko dziennikarzami. Dla takich ani zniżek ani darmowych wejściówek do muzeów nie ma. Oj… nigdy nie wejdą tu do Europy, jak nie będą szanować dziennikarzy. Nie chodzi nam oczywiście o pieniądze, ale o sam fakt. Zarówno w Polsce, jak i na zachodzie, legitymacje prasowe są honorowane. Tu wprost przeciwnie.
W ogóle mam wrażenie, że cała turystyka na Krymie nastawiona jest na ludzi z krajów byłego Związku Radzieckiego. W muzeach i centrach turystycznych mało jest informacji w innych językach niż rosyjski. Niezwykle rzadko można też tu kupić coś, co będzie dwujęzyczne np. rosyjskie i angielskie (oczywiście mam na myśli przewodniki). Gdy w jałtańskim pałacu, w sklepiku z pamiątkami kupuję za 20 hrywien paczkę kart do gry z widokami Krymu (każda karta inny widoczek) ze zdumieniem odkrywam, że przedstawione na kartach miejsca opisano w dwóch językach. To jakimś ewenement.
W pałacowych pokojach, z których każdy jest w innym stylu oglądamy fotografie poświęcone zarówno rodzinie carskiej, jak i konferencji jałtańskiej. To też dość ciekawe zjawisko. Zastanawiam się z kogo, ciągnący mentalnie ku Rosji mieszkańcy wschodniej Ukrainy, są bardziej dumni. Z cara i jego talentu do budowy pięknych pałaców? Czy z przedstawiciela tej władzy, która rozstrzelała carską rodzinę?
Z Liwadii jedziemy do Ałupki i pałacu Woroncewa. To podobno jeden z najpiękniejszych pałaców na Krymie. Coś jest w tym z prawdy. Mnie najbardziej zachwyca oranżeria. Choć mamy o wiele większą w naszych warszawskich łazienkach, ta jest naprawdę piękna. Zachwycający jest też znajdujący się kolo oranżerii błękitny pokój. Białe kwiatki ze sztukaterii robiono ręcznie i zdobienie pokoju trwało 5 lat. Mówi mi to jedna z pań pilnujących ekspozycji. Jest zachwycona, że znam rosyjski (choć mnie cały czas się zdaje, że mogłabym znać lepiej). Kiedy mówię, że musiałam się uczyć w szkole stwierdza, że jestem maladiec (czyli zuch), a to mnie niezwykle irytuje. Maladcy to moje rusycystki, dzięki którym chętnie się uczyłam, bo ciekawie opowiadały o rosyjskiej literaturze i pięknie tutejszych krajobrazów. Jednak uczenie się pod przymusem to moim zdaniem żadne bycie zuchem! Zresztą Włodek, który z rosyjskiego uciekał – nie mówi w tym języku i wielokrotnie opowiadał nam o swoich negatywnych emocjach do swojej rusycystki.

Błękitny pokój w pałacu Woroncewa. sztukaterię robiono ręcznie przez 5 lat…

Jestem w połowie oglądania oranżerii, gdy Janusz woła mnie z powrotem. Oto jedna z przewodniczek usłyszawszy polską mowę postanowiła powiedzieć nam o polskim akcencie w pałacu.
– Oto portrety teściów Woroncewa. On ożenił się z hrabianką Branicką, a to jej rodzice… – mówi pokazując wielkie wiszące na ścianach portrety Franciszka Ksawerego Branickiego.
O! To woda na mój młyn! Braniccy, czasy Stanisławowskie i Targowica… aż się we mnie gotuje i mówię;
– Ale to rodzina zdrajców, którzy Polskę sprzedali!
Przewodniczkę zatyka, ale na szczęście tylko chwilowo.
– Tak też i inni mówią, którzy zwiedzają pałac – stwierdza. – Mówią, że Braniccy poszli na służbę do Katarzyny drugiej – dodaje. – Ja tak tylko chciałam wam to pokazać, bo może to ciekawe.
No owszem… ciekawe… zwłaszcza, gdy przypomnę sobie obraz Matejki „Rejtan” i opisującą ten obraz piosenkę autorstwa Jacka Kaczmarskiego. („Branicki twarz przy wszystkich dłońmi zakrył całą”.)
Z pałacu idziemy ogrodami wzdłuż brzegu morza na parking. Coraz bardziej doceniam uroki Peugeota 3008, czyli naszej „gwiazdy”, którą kolejny dzień podróżuję, jako pasażer. Przede wszystkim lekko przyciemniane tylne szyby powodują, że sporo rzeczy można zostawić wewnątrz auta. Po drugie przeszklony dach sprawia, że wnętrze wydaje się jeszcze bardziej przestronne, no i można z niego robić sporo zdjęć. Po trzecie samochód nie nagrzewa się na słońcu – choć na Krymie są teraz upały. Mimo tego nie wsiada się do niego jak do puszki. Naprawdę „gwiazda” to lux torpeda. Tą torpedą jedziemy w poszukiwaniu przystanku górskiej kolejki linowej wiozącej na górę „Aj Petri”. Z jej szczytu można podziwić widok Jałty. Oczywiście na gorę można również wjechać samochodem, ale wiemy, że zajmie to 3 godziny, których nam szkoda, a kolejką będzie znacznie szybciej. Szosa na szczy wije się jak wstążka, a kolejka biegnie prosto. Wagoniki są podobne do tych, które wożą pasażerów na Roosevelt Island w Nowym Jorku. Do jednego wchodzi 30 osób. Na naszych oczach wagonik podjeżdża na start. Na jego dachu siedzi człowiek, który co jakiś czas tak podróżuje, bo to jego praca. Co tam robi? Nie wiadomo. Sądząc po rękawicach umazanych w smarze, być może smaruje liny kolejki, by nie skrzypiała. Na górę wjeżdża nas pięcioro. Na parkingu zostaje Janusz, który chce pozrzucać swoje zdjęcia na komputer. Nasza piątka na gore zabiera ze sobą arbuza. Mamy zamiar zjeść go na łonie przyrody podziwiając widok Jałty ze szczytu góry „Aj Petri”. Kolejka mknie na szczyt z prędkością ok 30 km/h. W połowie stoku przesiadamy się z jednego wagonika do drugiego. W środku nie czujemy jej prędkości. Dopiero, kiedy mija nas wagonik jadący w drugą stronę stwierdzamy, że to „sowietskoje ustrojstwo” pędzi niczym ekspres czerwona gwiazda. W przewodniku wyczytaliśmy, że przejażdżka kolejką przeznaczona jest dla ludzi, którzy fascynują się radziecką techniką. Na pewno do nich należymy, bo w wagoniku naszej grupce jest dość wesoło. Gdy wysiadamy na szczycie otacza nas tłum „sępów”. Wszyscy chcą byśmy wydali pieniądze akurat w ich barze, na ich straganie lub na ich zwierzę. Zaczyna się od pana z sokołem, który chce wymusić na mnie, bym wzięła jego sokoła do ręki. Będę mogła sobie wtedy zrobić z nim zdjęcie na pamiątkę. Odmawiam. Dla mnie to żadna atrakcja. Po drodze jest oferta jazdy konnej. Tubylcy proponują także przejażdżkę na quadach, a także jedzenie – baraninę, wieprzowinę itd. odmawiamy i pędzimy z arbuzem pod górę. Jeszcze nie zaczęliśmy konsumpcji, gdy podchodzi do nas dwóch nastolatków z prośbą o korkociąg. Krzysiek w porę przypomina sobie o scyzoryku. Chłopcy proponują nam w zamian łyk wina. Obok czeka na nich… nauczyciel. Wysłał uczniów z butelką wina po korkociąg? Dziwne…, ale co kraj to obyczaj. Wina pić z nimi nie chcemy, ale za to robimy im pamiątkowe zdjęcie. Arbuza jemy podziwiając widok Jałty. Ja chcę zdjęcie, a’la Mickiewicz na Ajudahu skale, choć Aj petri to nie Ajudah. Łupiny po arbuzach zostawiamy na skale. Ptaków krąży tu tyle, że na pewno któryś zaraz zje, a poza tym nasze arbuzowe łupiny to nic w porównaniu z panującym obok śmietnikiem.

Nasze arbuzy na szczycie Aj Petri

Wracamy. Wtedy następuje kolejny tubylczy atak. Znów padają propozycje jedzenia baraniny, bo „wy jedli tolka arbuza” – stwierdza jeden z nich, uświadamiając nam tym samym, że tubylcy uważnie oglądają wszystkich turystów. Kolejne propozycje tubylców to: strzał z armaty na wiwat, a także jazda na wielbłądzie. To biedne zwierzę przywiązane na sznurku do ławki leży na betonie i spogląda na nas smutno. My chcemy jednak wracać. Stajemy w kolejce do… kolejki i obserwujemy ludzi. To co nas fascynuje w tutejszych mieszkańcach, czy turystach z krajów dawnego ZSRR to fakt, że wszyscy bez szemrania wykonują polecenia rożnych osób. Np. tu pana obsługującego wagoniki. Jak on mówi, że czegoś nie wolno, to nikt tego nie robi. A jak pan mówi, że trzeba coś zrobić, to właśnie to gorliwie wykonują wszyscy, choćby było nie  wiem jak głupie.
Tego dnia czeka nas jeszcze tyko jedna atrakcja – jedzenie. Zdajemy się na los. I tak w Partenicie, miejscu, w którym nigdy byśmy się tego nie spodziewali znajdujemy knajpkę perełkę. Nazywa się „Podsłoneczniki” i prowadzi ją pani Natasza Zajczykowska. Ja zamawiam drób z wiśnią, ziemniaki pieczone i sałatkę. Mój drób to… dwie przepiórki. Kelnerka wie wszystko o swojej kuchni, spośród kilkudziesięciu potraw pomaga wybrać jedną każdemu z nas. Na dodatek rozbija nam rachunek na 6 osób. Oczywiście płacimy za wszyscy razem, ale chodzi o to, byśmy mieli jak się rozliczyć między sobą. Ponieważ jedzenie jest wyśmienite, a na dodatek otrzymujemy wspaniały deser „domek” – ciasto z zapieczonymi lodami – Marzena postanawia wręczyć pani prezent w postaci trzypłytowej składanki „Radia zet”.
Po obiadokolacji wyruszamy w dalszą drogę. Chcemy nocować w Sudaku. Docieramy tam po prawie trzech godzinach jazdy. Cóż… zmierzch już dawno zapadł, a droga kręta. Na dodatek Krym jest zupełnie nieoświetlony. Musimy jechać powoli. Zwłaszcza, że drogą potrafią jechać np. tiry bez tylnych świateł. A przecież każdy z nas chce przeżyć i to nie tyko wyprawę, ale jeszcze kilka przygód. Przecież jutro też jest dzień.

Ja, jako Mickiewicz. On siedział na Ajudahu skale, ja na skale Aj Petri.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...