Nasze pierwsze krymskie mieszkanie to dwa pokoje z kuchnią w bloku w Eupatorii. Jego właścicielem jest Wołodia. Rano budzimy się i… już wiemy, że z myciem będzie problem. Akurat jest awaria wodociągu i nie ma wody. Ma być naprawiona po 11-tej, ale o tej porze my planujemy być już w Na szczęście Wołodia nałapał wody w różne naczynia. Dzięki temu można się wymyć. Ja jednak potrzebuję jeszcze umyć głowę. Walera proponuje pomoc. Poleje mi głowę wodą i pomoże spłukać. I tak w mieszkaniu na IX piętrze bloku w Eupatorii rozgrywa się scena jak z obozu harcerskiego. Polewanie głowy wodą i mycie nad umywalką.
Widok z okna mieszkania Wołodii jest dziwny. W nocy nie było widać nic, bo Eupatoria to nie Nowy Jork, ale usłyszeliśmy, że tuż pod nami jest stadion. Rano okazuje się, że to tylko szkolne boisko. Za płotki, przez które trzeba biegać, by trenować lekką atletykę robią chyba stare opony, choć może to tylko dekoracja? Nie wiadomo. Kiedy tuż przed śniadaniem wyglądamy przez okno, na boisku jest pusto. Przecież jest niedziela, a w niedzielę nikt nie chodzi do szkoły. Na śniadanie jemy jajka na twardo, ser żółty i pomidory.
W trasę wyruszamy z opóźnieniem, bo ja chcę wysłać swoją relacje na bloga. Niestety w Eupatorii nasze karty SIM nie działają. Mało tego! Nie działa także ta ukraińska kupiona na wszelki wypadek. Przeczytałam całą instrukcję, wraz z Januszem wykonaliśmy wszystko krok po kroku i … nic. Komputer łączy się z siecią i błyskawicznie rozłącza. Decyduję się, że nadam wszystko później, choć przecież poprzednia relacja kończy się zdaniem, z którego wynika, że jest noc, a kiedy umieszczam ją na blogu jest już dzień. Na szczęście w bloku, w którym mieszka Wołodia jest kawiarenka internetowa. Godzina kosztuje 4 hrywnie. Płacę, siadam przed komputerem i wtedy następuje internetowy szok. Otóż… mój tekst na bloga, który zachowany jako plik tekstowy przenoszę na komputer za pomocą pen drive’a otwiera się jako… plik Excela. Kto tak zdefiniował? Nie wiem. Wiem, że notatnika na tym komputerze nie ma i nie wiem co zrobić. Wklejany na bloga tekst wygląda dziwnie. Po 15 minutach szukania jakiejkolwiek możliwości otworzenia pliku tekstowego przez inny program niż Excel, decyduję się na wklejenie go do maila, zdefiniowanego jako wiadomość tekstowa i metodą wytnij/wklej wrzucam na bloga. Przy okazji odczytuję pocztę i opadają mi ręce i śmiać mi się chce. To ja tu walczę z internetem jak Don Kichot z wiatrakami, a kolega w mailu zwraca mi uwagę, ze słowo „bóg” napisałam małą literą? O rany! Wrócę do Warszawy poprawie i literówki i interpunkcję. Teraz walczę z czasem, siecią i jej brakiem oraz innymi przeciwnościami losu typu woda. Na dwór wyszłam przecież z mokrą głową. Na szczęście na Krymie, mimo że to październik, temperatura wynosi ponad 20 stopni Celsjusza
Gdy po pokonaniu wszystkich kłopotów wyruszamy zamieniam poczciwego „rosomaka” na „gwiazdę”. „Rosomakiem” jada teraz Janusz, Włodek i Marzena, a na dodatek Wołodia. Ja z Jędrkiem i Krzysiem stanowimy załogę „gwiazdy’. Podróż peugeotem 3008 to zupełnie co innego niż do tej pory. Przede wszystkim inny jest komfort jazdy. „Gwiazda” nie jest tak przestronna, ale… wygodniej w niej się pisze i ze względu na mniejsze wnętrze, wygodniej rozmawia. Oczywiście to co piszę, to moje wrażenia jako pasażera, bo prowadzi Krzysiek. „Gwiazda” ma też przeszklony dach, co powoduje, że w samochodzie jest naprawdę widno (wieczorem stwierdzam, że gdy „niebo gwiaździste nade mną”, to naprawdę świetnie widać to właśnie w „gwieździe”). Ruszamy w kierunku Bakczysaraju. Najpierw jednak dojeżdżamy nad strome wybrzeże morza czarnego, by zobaczyć, że woda w morzu jest turkusowa, a wybrzeże strome. W miejscu, w którym zatrzymujemy się, by zjeść arbuza, melona i obfotografować samochody na tle morza, nie można w tym morzu umyć rąk. Odległość między brzegiem a taflą wody to co najmniej 10 metrów. Robimy masę zdjęć i… znów ruszamy w trasę.
Brzeg Morza Czarnego… tak wysoki, ze nie można zamoczyć rąk w słonej wodzie…
Jedziemy do Sewastopolu. Portowego miasta w którym na każdym rogu marynarz. Podziwiamy statki cumujące na brzegu, a także chłoniemy koloryt miasta. np. mężczyzn grających w szachy na parkowej ławce. Podziwiamy elegancko i jakby nie z tej epoki ubrane kobiety siedzące w przybrzeżnym parku. A także harmonistę w marynarskim stroju. Przechodzimy jeszcze przez bazarek gdzie ja kupuję specjalną morską pamiątkę, dla mojej ulubionej saskokępskiej knajpki. To biała, marynarska czapka z napisem „czarnomorska flota”. Wizytę w Sewastopolu kończymy w kawiarni Ku naszemu zdumieniu jest tu WiFi. Dzięki temu mogę wwysłać maile i zdjęcia. To duże ułatwienie. Zwłaszcza, gdy przypomnę sobie poranna wizytę w kawiarence i plik tekstowy otwierany w Excelu Wreszcie normalnie – myślę i ślę wszystko, co przygotowałam. Przed nami kolejny cel podroży – Bakczysaraj. Miejsce, które zachwyciło i Aleksandra Puszkina i Adama Mickiewicza Tego ostatniego tak bardzo, że pisał o nim:
Zmiatane czołem baszów ganki i przedsienia
Sofy, trony potęgi miłości schronienia
Przeskakuje szarańcza, obwija gadzina
Skroś okien różnofarbnych powoju roślina
Wdzierając się na głuche farby i sklepienia
Zajmuje dzieło ludzi w imię przyrodzenia
I pisze Balzasara głoskami 'RUINA’
W środku sali wycięte z marmuru naczynie;
To fontanna haremu, dotąd stoi cało
I perłowe łzy sącząc woła przez pustynie:
„Gdzież jesteś o miłości,potęgo i chwało?
Wy macie trwać na wieki, źródło szybko płynie,
O hańbo! Wyście przeszły, a źródło zostało”.
Oglądamy w Bakczysaraju wszystko to, co Mickiewicz opisał w swoim sonecie. Tak więc widzimy i obie fontanny (zwłaszcza tę fontannę łez, zbudowaną po śmierci ukochanej nałożnicy Chana) i harem i ogrody. A ja cieszę się, że nie urodziłam się nałożnicą Chana. Wolę swoje życie. Pozwalam jednak przebrać się w strój epokowy i wraz z Włodkiem pozujemy do zdjęć na tle minaretu. On mnie niewoli, ja wyjątkowo nie protestuję. Cóż… taka okazja, by pobyć w tym wschodnim klimacie od początku do końca – może trafić się tylko raz. Pan, który wypożycza mi strój mówi, że Maria Potocka była ulubioną nałożnicą Chana, a ona „toże była Polka kak wy”. Uśmiecham się i jeszcze raz błogosławie, że nie jestem ani Marią Potocka ani inną z nałożnic i że urodziłam się w dzisiejszych czasach. A zdjęcia, do których pozuję to jedynie zabawa i pamiątka pobytu w Bakczysaraju.
W Bakczysaraju – jako jedna z żon Chana krymskiego. Na szczęście to tylko przebranie…
Z pałacu idziemy w kierunku monastyru. Przechodzimy przez bazar, gdy nagle ktoś zaczepia nas po polsku. Rozmowa biegnie błyskawicznie. Pan mówi, że nazywa się Leon Jabłoński i możemy o nim przeczytać w przewodniku, który Marzena trzyma pod pacha.
– Jest tam nawet mój adres – mówi pan. – I napisane jest, by przysyłać mi paczki z czymś co jest z Polski.
61-letni Leon Jabłoński urodził się w Wieliczce i wyjechał z niej, gdy miał 6 lat. Nigdy więcej do niej nie wrócił. Siedzi w Bakczysaraju. Jego renta to w przeliczeniu na polskie niewiele ponad 100 złotych. Utrzymuje się więc ze sprzedażny ziółek. Kupujemy po torbie. Obiecujemy napisać i… idziemy w kierunku monastyru, prosząc, by na nas jeszcze poczekał. W wykutym w skale monastyrze nie wolno fotografować. Wolno natomiast zapalić świeczkę. Np. w intencji czyjegoś zdrowia, co oczywiście natychmiast robię zapalając świeczkę w intencji przyjaciółki ze szkoły średniej. Tej, która mieszka w USA i po czwartej chemii walczy z rakiem. Kupuję też płytę z muzyką z monastyru. Schodzimy. Na dole czeka na nas pan Leon Jabłoński. Chce jeszcze chwilę porozmawiać po polsku. Opowiada, że jego wnuk – Jan, który Polski nigdy nie widział, mówi, pisze i czyta po polsku. Ma już 18 lat i on go wychowuje i chciałby dla niego lepszego życia niż to, które on sam miał. Nas najbardziej dziwi jego polszczyzna. Czysta i piękna. A przecież poznałam w swoim życiu Polaków w Stanach, którzy wyjechali z kraju np. przed rokiem i z języka ojczystego zrobili śmietnik. Dla Leona Jabłońskiego to ojczysta mowa jest jak kościół. Marzena nagrywa z nim wywiad, a ja zamieniam parę słów. Gdy żegnamy się, Leon płacze. Łzy ciekną mu po twarzy. Sezon turystyczny kończy się. Kiedy znowu usłyszy ojczysty język? Któż to wie…
Przed nami jeszcze wizyta na herbacie w tureckiej knajpie, gdzie siedzimy po turecku w altankach, do których można wejść zostawiwszy buty na zewnątrz. Potem ruszamy do Symferopola. Po drodze podejmujemy decyzję, że tę noc spędzimy w hotelu. Mamy dość krepujących nas noclegów w prywatnych mieszkaniach. Przewodnik, który (na 71 stronie) napisał o Leonie Jabłońskim z pewnością zna też jakieś dobre hotele. Wybieramy hotel Moskwa. (Cena dwóch dwuosobowych pokoi z łazienkami to w przeliczeniu na polskie 328 złotych, więc niezbyt drogo. Ma tu nas nocować czwórka – wychodzi więc nocleg 80 złotych od osoby.) Pozostała dwójka ma spać u znajomej Janusza – Ljuby. Zanim jednak pójdziemy spać idziemy na kolację. Ukraińską kolację w ukraińskiej knajpie. Ja na pewno zjem pierogi. Porównam z tymi, które są we Fregacie u pana Henia. W końcu po powrocie do domu na pewno pójdę go odwiedzić. Choćby po to, by dać tę czapkę, która kupiłam mu w Sewastopolu.
Leon Jabłoński z książką o ukochanej Wieliczce i zdjęciem wnuka
Leon Jabłoński
Ukraina, Krym,
Mostowoje,
ul. Paszkiewicza 4
98-472 Bakczysaraj