13 -Krymska wyprawa peugeotem z plusem

Spread the love

Po raz drugi Lwów wita nas mroźnym powietrzem. Jeszcze wprawdzie temperatura nie spadła poniżej zera, ale plus trzy to przecież nie upały, które dwa dni temu dawały nam się we znaki na Krymie. Zimowych butów nikt z nas nie ma. Ja – przez zupełnym przypadek, a raczej z powodu braku kurtki „przejściówki”  – mam zimową. We Lwowie czekają nas dwie noce. Wybieramy nocleg w centrum miasta. Hotel nazywa się Eurohotel i spełnia wszystkie nasze oczekiwania. Czysto, miło, jest Wifi można słać relacje i odbierać pocztę. Wiemy, że sobota będzie najpracowitszym dla nas dniem. To stąd mam przywieźć materiały dla telewizji. Dlatego dzień zaczynamy znów od pobudki o szóstej rano. Mam wrażenie, że spanie po cztery godziny na dobę tak już mi weszło w krew, że gdy wrócę do Polski to codzienna gonitwa w pracy okaże się relaksem. 


Stadion klubu „Karpaty”. 1/5 inwestycji zrobiona. czy zdążą na Euro 2012?

Pierwszym naszym celem jest budowany na euro 2012 lwowski stadion klubu „Karpaty”. Na miejscu, przed bramą główną o godzinie 9-tej ma na nas czekać specjalista – jeden z dyrektorów budowy, pan Stepan. Chcemy podjechać tam wcześniej, ograć widok stadionu z daleka. Temperatura trzech stopni na plusie utrzymuje się, więc w „gwieździe”, czyli peugeocie 3008, którym (wraz z Jędrzejem – moim operatorem i Krzysztofem, „zatrudnionym” dziś, jako nasz kierowca) poruszamy się na zdjęcia, włączają się systemy wspomagające jazdę po oblodzonej nawierzchni. 
Gdy poprzedniego dnia rozmawiałam z panem Stepanem omówiłam się, że jeszcze o wpół do 9-tej zadzwonię do niego i powiem, czy mam jakieś kłopoty z trafieniem na miejsce. Na szczęście Krzysztof Hołowczyc zarządzający naszą automapą bez problemu znajduje stadion. Dzwonię do pana Stepana z informacją, że będę na czas, ale pan Stepan mówi, że spóźni się kilkanaście minut. Wykorzystujemy ten czas na kolejne zdjęcia stadionu z daleka. Punkt 9-ta ruszamy, by dotrzeć pod bramę główną. Po drodze zatrzymuje nas ukraińska milicja. Nie wiem, co chcieli, bo na widok kamery i trzymanej przeze mnie w reku legitymacji prasowej rezygnują z pytań. Jednak ja nie rezygnuję, zwłaszcza, że nie wiemy, w którym miejscu z głównej drogi skręcić na stadion. Otwieram okno i pytam, czy pod bramę główną budowy stadionu to tędy. Milicjant szybko tłumaczy drogę. Widzę, że chce się nas po prostu pozbyć i ewidentnie żałuje, że zatrzymał. Przed bramę główną, wiodącą na teren budowy stadionu, przyjeżdżamy kwadrans po 9-tej. Pana Stepana nie ma. Jest za to obskurna budka strażnicza z dwoma strażnikami i trzy psy walczące o starą kość. Wysiadam i podchodzę do strażników. Mówię, na kogo czekam. Odpowiadają, że pan Stepan zaraz przyjedzie. I tak w zaparkowanej przed stadionem „gwieździe” spędzamy „zaraz”, które tu, na Ukrainie trwa trzy kwadranse. To chyba tu normalne. Nikt nigdzie się nie spieszy. Dowodem na to są kawiarnie, gdzie na obsługę czeka się godzinami. Kiedy zapytaliśmy Walerę, czemu tu taka powolna obsługa tłumaczy nam, że Ukraińcy wychodzą z założenia, że jeśli ktoś wchodzi do lokalu gastronomicznego to znaczy, że ma dużo czasu. Dlatego obsługują tak, jakby ich kulinarną specjalnością były ślimaki, a jeden z nich kręcił się między stolikami gości. Rozmawiamy o tym siedząc w „gwieździe”. Z perspektywy auta obserwujemy budowę, na której mamy wrażenie, że nic się nie dzieje i drogę, którą z rzadka przejeżdża jakieś auto. Niestety żadne nie jedzie w kierunku budowy. Wreszcie przed szlabanem staje niebieska toyota. To pan Stepan. Wjeżdża na teren stadionu, a nam strażnik każe jechać za nim. Witamy się na miejscu. Do kamery pan mówi po ukraińsku (pięć lat życia ze Sławą i jej rodziną, na coś się przydają. Rozumiem wszystko. „Razumiju, no nie muwlu”) Opowiada, że stadion buduje ponad 500 robotników, że 1/5 prac za nimi. Że zdążą. 
– Nie ma innej możliwości – dodaje. 
Gdy Jędrzej filmuje wszystko, co tylko może się przydać z obrazków z budowy (a ręce mu marzną! Takiej pogody we Lwowie się nie spodziewaliśmy), ja gadam z panem Stepanem. Poza kamerą rozmawiamy po polsku. Skąd pan Stepan zna Polski? Od sąsiadów Polaków. Gadamy o ZSRR, o tych „kurewskich kacapach z Moskwy”, jak mówi pan Stepan. O tym strasznym podziale Ukrainy, o którym słyszałam, ale wyprawa na Krym pokazała mi go jak na dłoni i pozwoliła dotknąć. Wreszcie słyszę, że boi się wyborów. Boi się ciążenia ku Moskwie. Wtedy pierwszy raz słyszę żart, który powtarzają tu Ukraińcy. 
– Co powinna zrobić Ukraina, by nie dostać się w ręce Rosji? 
– Wypowiedzieć wojnę Polsce i po godzinie się poddać. 
Śmiejemy się. Mówię panu Stepanowi, że Polska ma dużo własnych problemów. Nie trzeba jej Ukrainy do szczęścia, ale on to wie. Ogląda przecież polską telewizję. A to, co mówi, to przecież tylko kawał. 



Cmentarz orląt lwowskich. Stąd wzięto prochy nieznanego Żołnierza do grobu w Warszawie.

Po nakręceniu materiału o stadionie czas na… Cmentarz Orląt Lwowskich i Łyczakowski. Odbieramy tylko z hotelu Marzenę i jedziemy. Na Cmentarzu jest mroźno. Temperatura nadal nie przekracza trzech stopni. Jędrzej nie ma rękawiczek, więc martwię się, czy nie zgrabieją mu palce. Mówi jednak, że da radę. Na cmentarzu spotykamy się z ludźmi z konsulatu. (Wicekonsul opowiada tę samą anegdotę, co pan Stefan! Ukraińcy z zachodniej części twierdzą, że najlepiej dla nich wypowiedzieć wojnę Polsce i poddać się po godzinie.) Poza tym podziwiamy, co udało się zrobić w ciągu dwudziestu lat. Podziwiamy odnowione groby najmłodszych uczestników walk o Lwów. A historie, których wysłuchujemy są naprawdę niezwykłe. O tym, jak Polacy przychodzili zapalać tu świeczki w czasach, gdy cmentarz był rozrytą ulicą, a nad katakumbami gdzie spoczywają bohaterowie zbudowano garaże. Słuchamy o tym, jak długa była walka o odbudowę cmentarza. O szczerbcu, który podobno obraża Ukraińców. 
Ale chyba nie wszystkich. Z naszych rozmów ze spotkanymi Ukraińcami wynika, że Polaków lubią. Nie lubią nas chyba tylko ci, którzy są ukraińskimi nacjonalistami spod znaku Bandery. Przecież nawet poprzedniego dnia jadąc na kolację do Pyzatej Chaty (jednej z najpopularniejszych knajpek we Lwowie – ceny na każdą kieszeń, a samoobsługa jak w barze mlecznym, więc można było zjeść szybko i wrócić do hotelu spać) natknęliśmy się na ukraińskiego taksówkarza, który rozmawiał z nami po polsku. Lubi polską telewizję i był w Polsce wielokrotnie. Raz nawet prowadził interesy – w podwarszawskich Ząbkach miał małą fabryczkę… krawiectwo damskie. 

Grób Walerego Łozińskiego na cmentarzu Łyczakowskim.

Na cmentarzu Łyczakowskim przewodnik po Lwowie – pan Krzysztof, – opowiada mi historię kilku nagrobków. Mnie interesuje oczywiście Walery Łoziński – galicyjski Aleksander Dumas, lub jak twierdzą inni autor galicyjskiej lalki, czyli powieści „Zaklęty dwór”. Grób Łozińskiego to jeden z kilku położonych daleko od reszty i w zupełnie innej części cmentarza. Czy leży tu daleko, bo zginał podczas pojedynku? Pojedynku o kobietę, który przerwał jego 28-letnie życie. 
Niedaleko grobu Łozińskiego znajduje się grób 5-letniego Andrzejka zmarłego w 1923 roku. Ten nagrobek robi ogromne wrażenie, bo zachował się medalion ze zdjęciem dziecka. Piękny. Jednak, jak kiedyś robiono zdjęcia, to miały smak. Tu drobna postać dziecka w kolorze sepii uwieczniona na porcelanowym medalionie dodatkowo chwyta za serce. 

Andrzejek, jedyny syn Józefa i Marii. 1918-1923.

Pan Krzysztof sypie jak z rękawa anegdotami o pochowanych na cmentarzu artystach. Zatrzymujemy się przy grobie Władysława Bełzy, Marii Konopnickiej, Gabrieli Zapolskiej, Juliana Ordona i Artura Grottgera. Do postaci anioła na nagrobku pozowała jego narzeczona Wanda Monne. Miejsce spoczynku wybrał ponoć sam Grottger podczas jednego ze wspólnych spacerów z ukochaną Wandą. 
Z cmentarza jedziemy do polskiej rodziny. Umówił nas tam konsulat. Ja oczywiście skontaktowałam się z nimi telefonicznie. Wiem, że mają dzieci, które chodzą do polskiej szkoły. Wiem tez, że dzieci przeszły ospę i jeszcze mają na twarzach zielone kropki. Pani Katarzyna pyta przez telefon, czy to nie szkodzi? Mówię, że nie. 
Jedziemy we czwórkę „gwiazdą”. Mówię, że pani Katarzyna zadzwoniła, że czekają na nas z obiadem. Marzena z Krzyśkiem wolą zakupy i odpoczynek – wszyscy przez ostatnie dni spaliśmy po 5-6 godzin, więc ich rozumiem. Umawiamy się, że pójdziemy tylko z Jędrzejem i kamerą, a potem weźmiemy taksówkę. Staje się jednak inaczej. Do bloku rodziny pani Katarzyny i pana Andrzeja nie jest prosto trafić. Błądzimy, mimo GPS’a nie możemy trafić. Umawiamy się z panem Andrzejem przed wielkim domem towarowym. Podobno 200 metrów od jego bloku. Wyjeżdża po nas oplem i… Marzena zmienia plany. Mówi, że jak zobaczyła tę szczerą rozradowaną twarz dotarło do niej, że tam naprawdę na nas czekają. Zaczynamy wizytę, w której ja wielokrotnie muszę ukradkiem ocierać łzy. Wizytę, której jestem pewna – nigdy nie zapomnę. 


Mikołaj czyta „Tropicieli”.

Mieszkanie jest spore – cztery pokoje, kuchnia, łazienka i długi przedpokój. Rodzina też spora. Pan Jan i pani Krystyna – rodzice pana Andrzeja. Oboje urodzeni w Mościskach, małej miejscowości niedaleko Lwowa. Pan Andrzej lat 39, pracuje u dealera opla. Jego żona Katarzyna lat 31 – prawniczka. Teraz na urlopie macierzyńskim, bo odchowuje kolejne, czwarte dziecko. Pawełek ma półtora roku. Zosia 5, Ania 7, a Mikołaj 9. To Mikołaj dostaje moje książki. Wszystkie z autografem. Natychmiast siada i czyta „Tropicieli”. Nie można go oderwać. Nagle przybiega i pyta, kiedy napadną Kubę, bo on tu zobaczył na mapce, że Kubę gdzieś napadli. Mówię, że jeszcze kilka rozdziałów i dojdzie do tego momentu. 
Obiad to rosół, kotlet schabowy, ziemniaki i dwie surówki, pani Kasia przygotowała też bakłażana z papryką. Deser to bułeczki i kawa. Obie panie krygują się i pytają, czy można postawić nalewkę. Mówimy, że naturalnie i tak na stole staje butelka niemirowskiej nalewki z jarzębiny (po ukraińsku klukwa). Jest pyszna i co najważniejsze podnosi ciśnienie. Bo wcześniej w trakcie nagrań kilka razy zasypiałam ze zmęczenia. Pan Jan opowiadał o ojcu żołnierzu Wojska Polskiego, który potem trafił do Armii Czerwonej i poszedł z nią na Berlin. Sam pan Jan by marynarzem w marynarce wojennej, w latach sześćdziesiątych służył w Leningradzie. Pokazuje swoje zdjęcia. Opowiada o kolegach. W Armii Radzieckiej nie był jedynym Polakiem. Teraz pracuje, jako ochroniarz w jednej z fabryk. Do emerytury, która wynosi 400 hrywien dostaje dodatkowo 300 z tytułu pracy. Robi mi się na przemian zimno i gorąco, bo przed oczami staje mi ten cholery rachunek z Symferopolu. Ten rachunek na ponad 1600 hrywien za żarcie, które najlepsze wcale nie było. 
Gdy potem dowiaduję się że pan Andrzej zarabiał 1200 hrywien, ale teraz, gdy spadła sprzedaż opla wypłacają mu tylko 500, to mało nie spadam z fotela. Przecież za hotel we Lwowie zapłaciłam za dwie noce 650 i uważaliśmy, że to tanio, bo to mniej więcej 120 złotych za noc. Pomijam już jednak kwestie ekonomiczne. Nie chce o tym myśleć, bo kołkiem w gardle staną mi wszystkie ukraińskie czekoladki i chałwa. 
Skupiam się nad Polską, która mają w sercu. Pytam dzieci, czy zaśpiewają mi coś do kamery i powiedzą wierszyki. Zgadzają się wszyscy. Wszystkie piosenki, które śpiewają są religijne, bo kościół jest tu symbolem i ostoją polskości. Wszyscy są związani z polską parafią świętego Antoniego. Pan Andrzej poznał panią Katarzynę w kościele. Jej losy też są ciekawe. Urodziła się w czeskiej Pradze, bo ojciec był zawodowym żołnierzem. Matka pół Rosjanka, pół Ormianka. W domu mówiło się po rosyjsku, choć ojciec był Polakiem. Pani Kasia została ochrzczona, gdy miała 13 lat. Dalsza rodzina ojca spytała, czemu dziecko tak bezbożnie chowają i tak… rozpoczęło się jej wchodzenie w kościół. 
Pani Kasia chciała być zakonnica. Jej marzeniem jest być świętą. I tyle. Nic więcej dla siebie nie chce. Pan Andrzej chce dla swoich dzieci lepszego losu. Sam chodził do ukraińskiej szkoły. Pokazuje swoje zdjęcie. Z fotografii patrzy na mnie dziesięcioletni chłopczyk z dzieciątkiem Lenin w klapie fartuszka. Mam taki znaczek w domu. Kupiłam 17 lat temu w Petersburgu, jako ciekwostkę. Nikt nigdy nie kazał mi go nosić. Tu było inaczej. Tu nauczyciele notowali, kto w święta nie przychodzi do szkoły, tylko obchodzi w domu Boże Narodzenie. A dla nich polskie święta były kawałkiem Ojczyzny. 
Pytam Mikołaja czy powie mi wierszyk. Powie, ale z siostra. 
– To będzie tak, że ja będę zadawał jej pytanie, a ona będzie odpowiadać. – mówi. 
Zgadzam się i kucam przed nimi z mikrofonem w reku. Mikołaj zaczyna:
– Kto ty jesteś? 
– Polak mały – odpowiada pięcioletnia Zosia, a ja nie wierzę własnym uszom. Wysłuchuję całego wierszyka Władysława Bełzy. Pytam Mikołaja, czy wie, kto jest autorem. Nie wie. Mówię mu, że pan, który leży tu na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie. Mikołaj ma jeszcze czas, by pójść na jego grób. Ma tylko 9 lat. Lubi czytać książki i patrzeć jak tata gra na komputerze. W szkole uczy się z polskich podręczników „Wesoła szkoła”. I myśli, że polskie dzieci zazdroszczą mu tego, że mieszka na Ukrainie, bo tu wakacje trwają trzy miesiące. 
Nie mam już, co dać w prezencie. Miałam ze sobą tylko książki. Jestem zła, że w hotelu zostały różne gadżety, które wzięłam z 13-tki, bo akurat teraz dla dziewczynek bardzo by się przydały. Daję więc swój obrazek św. Krzysztofa poświęcony u Braci Kapucynów na Miodowej. Niech patron podróżnych przyprowadzi rodzinę pana Andrzeja do Polski, choć na jeden raz. 
Pisałam, że tę wizytę zapamiętam na całe życie. Jednak zapamiętam ją nie tylko ja, ale cała nasza czwórka. Bo gościna w domu polskiej rodziny mieszkającej we Lwowie jest głównym tematem naszej wieczornej rozmowy, kiedy przy ukraińskim winie i orzeszkach wziętych z hotelowego barku (nikt nie ma siły iść na kolację) dyskutujemy o tym, co z całego naszego wyjazdu na Krym i Ukrainę zapadło nam w pamięć. Mierzeja arbacka i polska rodzina ze Lwowa pojawiają się w naszych opowieściach najczęściej. 
Marzena mówi, że jak spytali, czy my w tym hotelu na pewno mamy gdzie się umyć, to ją aż za serce ścisnęło. Krzysiek stwierdza: 
– Moje córki są w tym samym wieku, co Zosia i Ania. 
Zapada cisza. I ja tylko myślę, że nie widziałam drugiego takiego dziecka, jak Mikołaj, które tak ucieszyłoby się z moich książek i z krótkiej przejażdżki „gwiazdą”, czyli peugeotem 3008, którego testy przywiodły nas na Ukrainę, a tym samym sprawiły, że zetknęły się nasze drogi.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...