Jechaliśmy, jechaliśmy i dojechaliśmy. Hurra!
Po drodze widzieliśmy i piękny, zmieniający się jesienny krajobraz. I różne zwierzęta, w tym nawet lisa. Zatrzymaliśmy się dwa razy na stacji benzynowej. Pierwszy postój był 10 minutowy, ale dostarczył nam moc wrażeń. Zatrzymaliśmy się, bo komuś z członków załogi „gwiazdy” spieszno było za potrzebą, a stacja wyglądała nowocześnie. Poszłam do toalety i ja. Wyszedłszy z niej zobaczyłam, że na stacji jest w barze kawa. Kawy chciał się napisać także Janusz, więc postanowiliśmy kupić i wypić na miejscu po filiżance. Zobaczywszy ciastka z jabłkiem zdecydowaliśmy się jeszcze na ciastka. Kiedy płaciłam, przy ladzie rozegrała się przezabawna scena. Stała tam moda dziewczyna i dopytywała się o swoje bułki. Sprzedawczyni powiedziała, że już jej dała.
– To gdzie je mam?- spytała dziewczyna.
Sprzedawczyni przystanęła. Przestała dla mnie pakować ciastka i podeszła do kasjera.
– Gdzie te bułki, co dawałam dla tej pani.
– Nie brałem.
– No ja je położyłam tu, na ladzie! Gdzie są?
Kasjer wzruszył ramionami. Dziewczyna uparcie twierdziła, że bułek nie wzięła. Afera wisiała w powietrzu, bo atmosfera się zagęszczała. I wtedy do baru wszedł nasz Krzysio i przeprosiwszy po angielsku za pomyłkę odłożył bułki na ladę.
Wreszcie dostaliśmy ciastka. Gdy piliśmy kawę, do baru wszedł Włodek i zaczął opowiadać o zajściu, którego szczegóły opowiedział potem Walera.
Otóż, kiedy my kupowaliśmy kawę i ciastka i obserwowaliśmy narastający konflikt o bułki do naszego auta podszedł facet. Walera rozmawiał akurat z żoną przez komórkę. Wtedy mężczyzna po rosyjsku spytał:
– Polacy?
Walera do słuchawki odpowiedzialny po ukraińsku, żeby żona poczekała, bo tu ktoś coś pyta. Facet zdurniał. Oto stoi przed nim auto na polskich numerach, a jego pasażer mówi po ukraińsku. Walera powiedział, że czasu nie ma i gada przez telefon. W tym momencie podszedł drugi facet, któremu tuż przy naszym „rosomaku” wypadł portfel. Jego właściciel odszedł (niby nie zauważył). Walera odwrócił się od portfela plecami. Wtedy ten pierwszy facet, który podszedł i pytał o narodowość podniósł portfel, otworzył i mówi:
– Patrz ile pieniędzy! Podzielimy się?
Walera powiedział mu, że nie z nim te numery. I dodał:
– Idź swobodny.
Człowiek odszedł jak niepyszny. Swobodny – na pierwszy rzut oka to słowo, które oznacza „wolny”, ale w takim ukraińskim slangu to grzeczna forma naszego chamskiego, polskiego „spierdalaj”. Okazało się, że to jedna z metod tutejszych oprychów. Walera nazwał zresztą tego pierwszego człowieka „zwiadowca terrorysta”. Wytłumaczył nam, że w krzakach czai się ich armia. Każdego, kto podniesie portfel, oskarżą, że było w nim więcej pieniędzy. Życzliwość może więc turystę drogo kosztować. Włodkowi kamień spadł z serca, bo chciał ten portfel podnieść, ale stał dalej niż Walera. Gdyby podniósł – pewnie do końca podroży uciekalibyśmy przed mafią. Wprawdzie oba auta – zarówno nasza „gwiazda”, czyli peugeot 3008, jak i „rosomak”, czyli peugeot 807 są szybkie i nowoczesne, ale diabli wiedzą, czy w spotkaniu z terrorystami, którzy wysłali do nas zwiadowcę akurat to by nam pomogło.
Zapamiętamy tę lekcję. Nigdy nie należy podnosić cudzego portfela. Gapowe się płaci.
Drugi postój to druga stacja i tankowanie. Pytamy czy można zapłacić kartą. Sprzedawca zgadza się, ale każe przyrzec, że jeśli karta nie przejdzie to zapłacimy gotówką. I jaki finał? Karta nie przechodzi. Podaję drugą. Też nie przechodzi. Płacę gotówką. W samochodzie pytam Walerę, czy mnie się zdaje, czy ten Pan nie chciał by karty przeszły. Walera potwierdził. Wiemy już teraz na sto procent, że płacenie plastikowymi pieniędzmi nie jest tu popularne.
Obiad jemy w Wozniesiensku. Czekamy długo, bo zamawiamy to, co w tej restauracji jest najlepsze. Wybiera Walera. To on dowiaduje się, że najświeższe mięso to wieprzowina i najlepiej zjeść z niej szaszłyk. Do szaszłyka zamawiamy kartofle z surówką, a oprócz tego pomidora z cebulą. Czekamy długo. Ja zdejmuję ze ściany książkę skarg i wniosków i fotografuję kilka stron. Już zapomniałam jak u nas były takie książki w restauracjach. To w nich klienci pisali, że zupa była za słona. Co piszą tutaj? Nie wiem. Nie mam siły czytać. Zresztą wreszcie kelnerka przynosi… pomidora. Jesteśmy tak głodni, że jemy pomidora z cebulą i koprem. Po dwudziestu minutach kelnerka stawia przed nami ziemniaki pure. Są już zimne, ale jesteśmy tak głodni, że nie czekając na szaszłyk jemy same ziemniaki zagryzając chlebem, który tutaj podaje się do wszystkiego. Wreszcie kelnerka przynosi dwa wielkie talerze szaszłyka. To znaczy ona nazywa to szaszłykiem, a dla nas to po prostu wieprzowina z grilla. Jesteśmy tak głodni, że jemy a uszy nam się trzęsą. Reszta mięso jest naprawdę dobre i świeże. Pijemy herbatę i ruszamy w dalszą drogę. Cały czas Walera raczy nas anegdotami. Ciągle myślę o tym, że załoga „gwiazdy” jest poszkodowana. Nie może posłuchać historii o miłości na Ukrainie; o starszej o 20 lat kobiecie, która kiedyś, kiedy Walera miał 20 lat, niesłychanie go fascynowała; czy o jego przygodach podczas podróży przez ukraińskie bezdroża.
Wreszcie zapada zmierzch. W zupełnej ciemności wjeżdżamy na Krym. Wiemy, że właśnie przekraczamy ten wąski przesmyk, który łączy półwysep ze stałym lądem. Znamy go z mapy, ale dookoła widzimy tylko krymskie ciemności. Do Eupatorii dojeżdżamy około 22-giej. Tu rozdzielamy się na dwie drużyny. Pierwsza; złożona z Jędrka, Krzysia i Włodka będzie spać u Walery. My z Marzeną i Januszem u Wołodii, który jest przewodnikiem po Krymie. U niego też wszyscy jemy kolację. Wyłamuje się tylko Jędrek, który jest rannym ptaszkiem, ale za to wcześnie chodzi spać i teraz po prostu pada ze zmęczenia. Wołodia okazuje się przemiłym człowiekiem. Zna kilka języków. Prócz ukraińskiego i rosyjskiego zna angielski, łacinę i… polski, bo w Polsce mieszkał pięć lat.
Kolacja, którą dla nas przygotował, to papryka faszerowana kaszą, barszcz ukraiński i pomidory z koprem. Popijamy to winem krymskim. Teraz jest noc. W kuchni Wołodii siedzimy we trojkę: Wołodia, Janusz i ja. Marzena zmęczona całym dniem śpi. Nasza trójka pije kawę i je arbuza. Kupiliśmy przecież po drodze 24 (słownie: dwadzieścia cztery, gdyby ktoś myślał, że się pomyliłam) kilogramy arbuzów! Zapłaciliśmy… 4 złote. Najlepsze arbuzy są na Krymie. Małgorzata Karolina lubi je tylko jesienią. Przesyła wam świeżą partię.
P.S. Poznałam dziś ukraińskie przysłowie, które brzmi. „Dobrze jest żyć, ale żyć dobrze jest jeszcze lepiej.”
Walera – nasz przewodnik