Po kolacji w opisanej już przeze mnie rewelacyjnej restauracji „Podsłoneczniki” (Jędrzej potem wielokrotnie wspomina smak ciasta domek!) decydujemy się na nocleg w Sudaku. (Proszę nie mylić z Sudoku!!!) Niestety poszukiwanie hotelu na Krymie jest swoistego rodzaju wyzwaniem. Dlaczego? Tu prawie nie ma oznakowania hoteli. Nie ma drogowskazów kierujących do nich. Zupełnie jakby nikt nie był zainteresowany przybyciem do nich gości. Znamy adres hotelu, znamy nazwę, ale z braku tabliczek z nazwami ulic na ulicach oraz z braku znaków drogowych kierujących do hoteli trafiamy nie do tego, którego szukamy. O 22:30 stajemy przed drzwiami hotelu „Forum”, o którym przewodnik milczy. Swoją droga, czy to nie zabawne, że tu na Krymie wszystkie nazwy brzmią znajomo… Najpierw „Bristol”, potem „Forum”…
„Forum” ma trzy gwiazdki, jak „Moskwa” w Symferopolu i „Bristol” w Jałcie, ale kosztuje połowę ich ceny i ma słabszy standard. WiFi, które jest dla nas najcenniejsze, (bo nie wszędzie działa GPRS i można korzystać z bezprzewodowego internetu przygotowanego przez plusa) niestety jest tylko od 10-tej do 21-ej. Nie możemy więc słać nie tylko e-maili, ale i naszych relacji: Marzena do radia, Jędrzej na francuskie.pl, a ja tutaj. O fotoblogowaniu już dawno zapomniałam. Raczej zamieszczę tam fotki z Krymu po powrocie z Ukrainy. Kładziemy się spać z myślą, że rano po śniadaniu pójdziemy na plażę, a potem wrócimy i gdy zacznie działać sieć wyślemy w świat to, co przygotowaliśmy. Ranek rozczarowuje. Za oknem jest pochmurno. Śniadanie w „Forum” to nie szwedzki stół, jak w Jałcie czy Symferopolu, ale klasyczne śniadanie wczasów FWP. Talerzyk z dwoma plasterkami szynki, dwoma salami i dwoma sera żółtego. Do tego ćwiartka omleta i surówka z białej kapusty. Do picia kawa lub herbata i sok.
Gdy po śniadaniu ruszamy nad morze zauważamy, że Sudak jest czystszy od wszystkich poprzednich miejscowości. Jędrzej, który jest naszym skowronkiem, relacjonuje, że jego ranna wyprawa do miasta zaowocowała zaobserwowaniem kilkudziesięciu osób, które sprzątały ulice. Szok! Im dalej na wschód Krymu tym czyściej. A może to tak, że im mniej uzdrowiskowo i kurortowo to czyściej? Plaża jest piaszczysta, ale to nie jest znany nam znad Bałtyku zloty piasek. To szara masa. Na kąpiel decyduje się tylko Włodek. Oczywiście fotografuję jego wyczyn, bo oprócz niego w morzu kąpią się jeszcze tylko dwie osoby – jakaś pani i pan. Włodek po wyjściu z morza oznajmia, że woda jest cieplejsza niż powietrze. Cóż… pogoda się chmurzy. Wracamy do hotelu. Pakujemy rzeczy i schodzimy do hallu, żeby skorzystać z internetu. Jędrzej popędza jak stado baranów, więc wysławszy tekst z komputera Janusza wyrywam pen drive’a i zabrawszy rzeczy idę na parking. Jedziemy do sudackiej twierdzy. To genueńska budowla z XIV wieku z murem w stylu muru chińskiego. Po drodze mijają nas trzy poważnie wyglądające 'suki’, czytaj autobusy z napisem „milicja”. Wszystkie trzy spotykamy potem na parkingu przed twierdzą. To wycieczka uczniów szkoły milicyjnej. Wszyscy mają na sobie zniszczone ubrania z napisem „tygrys” na plecach. Nie pachną jednak po kociemu. Wiem to, bo spotykamy się w jednym z budynków na terenie twierdzy. Milicjanci są w środku i zabierając tlen (co im w ogóle nie przeszkadza) fotografują się na tle szklanej skarbonki. Nie na tle ikon, rzeźb, fragmentów z wykopalisk, ale zwyczajnej, brudnej, papierowej kasy. Stłamszeni panującą wewnątrz duchotą wychodzimy na powietrze.
Genueńska twierdza w Sudaku.
Twierdza jest bez oznakowania kierunku zwiedzania. Sporo w niej takich miejsc, w których można złamać nogę lub nawet się zabić. Tak jest w przypadku uroczych schodków, które mamy nadzieje, że wiodą do wieży. Jednak w połowie drogi okazuje się, że… wiodą do nieba. Jakieś szczegóły? Proszę bardzo! Jeden krok wprzód i spadasz z nich. Lądujesz albo w kostnicy albo w szpitalu. U nas nikt takiego muzeum nie dopuściłby do zwiedzania. Twierdza to także pastwisko dla koni. Musimy uważać pod nogi, by nie wdepnąć w pozostawiane przez nich liczne skarby natury. To także piwnice, które niegdyś służyły do trzymania więźniów Teraz przez otwarte drzwi można do nich wpaść i… podobnie jak ze schodami do nieba. Zakończyć żywot lub wylądować w szpitalu. Oczywiście wszystko to nie znaczy, że nie warto zwiedzać Sudaku. Wręcz przeciwnie. To niezwykle malownicze miejsce, a twierdza robi wrażenie. Zwiedzam ją jednak dość niespokojnie, bo nie mogę znaleźć swojej ukraińskiej komórki. Gdy przyjeżdżamy nad brzeg morza na kolejną sesje fotograficzną „gwiazdy”, czyli naszego peugeota 3008 (spienione fale w tle auta to jest to!), przeszukuję kieszenie i torbę. Nic. Telefonu nie ma. Proszę Włodka, by zadzwonił do mnie, ale następuje cisza. Moja „ukraińskaja mobilka” milczy. Po 5 minutach dzwoni telefon Włodka. To recepcja hotelu „Forum” informuje, że mój aparat został u nich w hallu na fotelu i przed chwilą zaczął dzwonić pod pośladkami jakiegoś pana. Pędzimy do „Forum”. Myśl mam jedną. Uprzedzano nas, że na Ukrainie kradną, a nikt nie mówił, że zwracają zguby! A jednak!
Nad brzegiem Morza Czarnego, które jest tak naprawdę granatowo-turkusowe.
Sudaku pędzimy do Kercza. Po drodze stajemy na kawę w knajpce nad brzegiem morza. Ja biegnę na plażę po muszelki i wybieram kilka. Każda jest inna. Wszystkie płuczę pod kranem w łazience. Po jakimś czasie ruszamy w kierunku Kercza. Ukraińscy przyjaciele Janusza twierdzili, że w Kerczu ma nic ciekawego do zobaczenia. Okazuje się, że… wręcz przeciwnie. Zachodni Krym jest piękny, jednak jego zabytki po sto razy opisano w przewodnikach. A jak jest z usytuowanym na wschodzie Kerczem? To moim zdaniem najbardziej krymskie z miasteczek. Tu czuje się mongolski step i… starożytność. Choć i sowietyzmu tu sporo, bo na środku centrum stoi pomnik Lenina. (Nie skomentuję tego, ale delikatnie napomknę, że edytor tekstów uparcie proponuje mi zmianę słowa „Lenin” na „leń”.) Kercz to dla nas deszcz. W padającym z nieba kapuśniaczku wchodzimy na górę Mitrydatesa, by zobaczyć pomnik poległych za ojczyznę, z wiecznie płonącym ogniem. Po drodze mijamy grupkę młodych kerczan, którzy biorą nas za niemców i informują, że… „Hitler kaput!”
Pomnik to klasyczny obelisk z pięcioramienną gwiazdą. Jest on jednak na historycznym wzgórzu, czyli ponad pół wieku temu wpasowano go w inną rzeczywistość. Po drodze na szczyt mijamy domki z tektury, w jakich u nas mieszkają bezdomni. A tutaj? Prawdopodobnie też… Bo choć bogactwo ma wiele odmian, to bieda jest wszędzie na świecie taka sama.
Wejście do kurhanu cesarskiego – IV w. p.n.e.
Ze szczytu góry schodzimy po 400 zabytkowych schodkach i wchodzimy do cerkwi św. Jana Chrzciciela, a stamtąd (po zapaleniu przeze mnie świeczek w pewnych tajnych intencjach) wędrujemy w kierunku aut. Tym razem w strugach wody, ale nadal dziarscy. Wszystko dlatego, że chcemy jeszcze zobaczyć pochodzący z IV w pn.e. kurhan cesarski. Trafić nie jest łatwo. Dobrze, że Janusz wymyślił wzięcie ze sobą walkie-talkie. Dzięki temu możemy kontaktować się między samochodami. Do kurhanu trafiamy starą metodą, która zowie się… „koniec języka za przewodnika”. Kurhan jest bowiem prawie za miastem. To zupełnie niesamowite miejsce. Przeszło 30-metrowy korytarz wiedzie do kwadratowego pomieszczenia, którego sklepienie to spiralna kopula. Całość przykryta jest ziemią. Kto był pochowany w kurhanie? Tak naprawdę nie wiadomo. Przewodniczka twierdzi, że kurhan zbudowały istoty z kosmosu, a ja wtedy po raz kolejny podczas mojej wizyty na Krymie stwierdzam, że teren byłego ZSRR przypomina mi USA. W obu miejscach świata ludzie wierzą, że to co jest u nich w kraju to jest najładniejsze na świecie. W obu uważają, że każdy inny ustrój jest zły. I w obu wierzą w UFO…
Z kurhanu jedziemy w kierunku kamieniołomu. To nie takie zwykłe miejsce. Tu w czasie wojny ukrywało się kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Ocalało 9 osób… Na zwiedzanie kamieniołomu jest już za późno, bo zegar bije 17-tą, a to godzina zamykania muzeów. Chcemy światłami auta chociaż oświetlić wejście, ale okazuje się, że w nim czai się grupka młodzieży z winem. To częsty widok tutaj. Mam wrażenie, że młodzi ludzie nie mają gdzie się podziać ani co ze sobą zrobić. Stąd to łażenie po kątach i picie win, piw czy wódek. Skąd ja to znam?
Chcemy nocować w Teodozji, bo powoli będziemy wracać w kierunku Lwowa i Polski. Do miasta docieramy koło 19-tej. Szukamy hotelu z internetem, najlepiej WiFi. Wbrew pozorom to nie takie proste zadanie. Najlepszy hotel w mieście to „Lidija”, która ma 3 gwiazdki. W recepcji słyszę, że internetu dziś nie ma – będzie jutro. We dwójkę z Krzysiem idziemy na poszukiwanie innego hotelu – oczywiście z dostępem do sieci. GPRS na Ukrainie w niektórych miejscach nie działa, w innych działa strasznie! Podchodzimy na postój taksówek i pytamy taksówkarza o hotele z internetem, a on pokazuje nam gdzie znajduje się deptak
– Tam sporo hoteli – mówi.
– Ilu gwiazdkowych? – pytam.
– A tylu gwiazdkowych ile sobie narysowali – taksówkarz wzrusza ramionami, a widząc rozbawienie na mojej twarzy macha ręką i dodaje: – tak i u nas jest!
Na szczęście okazuje się, że w hotelu „Lidija” nastąpiło nieporozumienie, bo sieć WiFi jest. Pani myślała, że ja potrzebuję komputer… Pozostaje nam tylko wypakować rzeczy, wziąć klucze od pokoi i po zakwaterowaniu pójść na obiadokolację. I tylko Janusz z nami nie idzie. Decyduje się na nocną podróż do Eupatorii. Chce zabrać Walerego, by jechał z nami z powrotem do Lwowa. Bo przecież jutro trzeba będzie opuścić ciepły Krym i jechać na północ. A stamtąd dochodzą nas przerażające informacje o śniegu w środku jesieni… Buuu!