Zwiedzanie Lwowa piechotą i w półtorej godziny to zadanie karkołomne, ale nie niemożliwe do zrobienia. Pędziliśmy niczym japońscy turyści pstrykając zdjęcia, by uchwycić to, co wpadło nam w oczy i obiektywy aparatów, bo przecież i tak szczegółowe zwiedzanie Lwowa zaplanowaliśmy w drodze powrotnej z Krymu. I tak na zdjęciach znalazły się: przede wszystkim nasze auta, bo dowiozły nas szczęśliwie do pierwszego celu, a poza tym… gmachy Uniwersytetu i Politechniki lwowskiej; fragmenty parku Iwana Franko; uliczny grajek, grający na akordeonie „Tango Milonga” oraz „Tylko we Lwowie”; pomnik Nikifora Krynickiego; kościół ormiański i kilka innych (w jednym grekokatolickim zapalam świeczkę przed ikoną św. Mikołaja); kapliczka-grota św. Jana Chrzciciela; ruiny w centrum miasta, oddzielone od tego co piękne drewnianym płotem pełnym dziur po sękach; bazarek ze starociami; pomnik świętego Jerzego; apteka muzeum; knajpa „lampa naftowa”, gdzie można sfotografować się z pewnym stałym klientem, co oczywiście czynię; lwowianki modnisie i… tramwaj, w którym panujący zwyczaj wprawił nas w osłupienie. Otóż nagle w kierunku Krzysia wysunęła się ręka z jednohrywniowym banknotem i jakaś kobieta poprosiła o przekazanie go do przodu w celu zakupu biletu. W zatłoczonym tramwaju, w którym np. jeden z pasażerów przewoził wielki dywan, banknot powędrował przekazywany z rąk do rąk aż do motorniczego, a potem… w kierunku odwrotnym powędrowały dwa bilety. Ponieważ bilet kosztuje jedną hrywnę, a bilety przywędrowały dwa, więc nastąpił zwrot jednego biletu, który znów grzecznie podawany z rąk do rąk wrócił do motorniczego. Cóż… w końcu „Co kraj to obyczaj”, a to powiedzenie brzmi tak samo po polsku, jak i po ukraińsku.