08 – Krymska wyprawa peugeotem z plusem

Spread the love

Kolacja w Symferopolu w restauracji „Kniaża Wtiha” nie była zła, ale cena zwaliła nas z nóg, ponad 1600 hrywien. To prawie dwa razy tyle, co nocleg. A przecież recepcjonistki z naszego hotelu mówiły, że gdy tam pójdziemy dostaniemy zniżkę. Na miejscu okazało się, że zniżka obowiązuje DO 6 osób, a nas z Ljubą było siedmioro. Nie mogę wytrzymać ze śmiechu. Jest to dla mnie jeden z większych absurdów restauracyjnych. Zawsze wydawało mi się, że im więcej osób, tym powinno być taniej. A tymczasem… 
Ljuba opowiada nam różne historie o Symferopolu. Nie chce by je publikować. Nie chce też, by robić jej zdjęcia. Sympatie ma prorosyjskie i rozmawiamy po rosyjsku. Ljuba zna jednak i ukraiński. Proszę ją, by pomogła napisać mi SMS do mojej Ukrainki – Sławy. Sława od 7 lat sprząta u mnie w domu, a od 3 mieszka naprzeciwko mnie. Jest dla mnie jak rodzina. Dzięki niej rozumiem ukraiński i czytam w tym języku. Z mówieniem i pisaniem jednak gorzej. Dlatego chcę, by ktoś pomógł mi napisać dwa zdania. Zwłaszcza, że nie bardzo wiem, gdzie na klawiaturze komórki jest która bukwa cyrylicy. Ljuba jednak też tego nie wie. (To trzecia osoba tutaj, do której zwracam się z taką prośbą i która mi odmawia, bo nie umie.) Pytam więc, czy może napisać mi treść drukowanymi na zwykłej kartce. Ljuba zgadza się. W tym czasie, kiedy ona drukowanymi pisze mi treść SMS dla Sławy („Ukraina piękna. Jestem na Krymie. Resztę opowiem po powrocie. Dziękuję za pakiet startowy. Pozdrawiam. Małgosia.”), ja spokojnie na kartce rozrysowuję sobie układ bukw na komórce. Potem wpisuję SMS. 
Po północy wracamy do Hotelu „Moskwa”. Po trudach nocy spędzanych w prywatnych mieszkaniach nocleg w nim wydaje nam się bajeczny. Wreszcie odpoczywamy i nie czujemy się jakbyśmy nadużywali czyjejś gościnności. Pokoje czyste, łazienka także, no i nie muszę używać własnego ręcznika. Spokojnie mogę go wysuszyć. Do tej pory podróżowałam z mokrym. 
Rano przed hotelem robię kilka zdjęć „gwiazdy”. Korzystam z chwili, że nasi specjaliści motoryzacyjni z portalu francuskie.pl zaglądają do jej silnika. Nie znam się na tym, ale ich zdaniem jest na co popatrzeć. Pstrykam więc im fotkę na tle Hotelu „Moskwa”. 
Tuż przed 10-tą ruszamy w trasę. Po drodze z Symferopola do Jałty zwiedzamy Ałusztę. Miejsce nie jest już tak atrakcyjne, jak za czasów Adama Mickiewicza. Jak piszą w przewodniku to dobre miejsce dla miłośników dyskotek. Nikt z nas tego na Krymie nie szuka. Fotografujemy więc morze, a ja… robię zdjęcie widoku, który znam z pocztówki z dzieciństwa. Dawno temu, w podstawówce, każdy z nas miał obowiązek korespondowania z „przyjacielem” ze Związku Radzieckiego. Mój nazywał się Igor Riazanow i był z miasta Makiejewka w donbaskoj obłasti. Przysyłał mi pocztówki pokazujące urodę swojego kraju. Wśród nich było kilka z krymskimi miastami. Każda załamywała moją mamę i ogromnie bawiła ojca. Jedna przedstawiała Ałusztę. Brzeg morza, góry i na ich tle wielki hotel. Robię takie samo zdjęcie, jak na tej pocztówce. Tak na wspomnienie dzieciństwa i listów, w których nie wiem o czym z tym chłopcem do siebie pisywaliśmy. 


Widoczek, jak z pocztówki Igora Riazanowa.

Z Ałuszty wyruszamy do Jałty. Po drodze „gwiazda”, czyli peugeot 3008 trafia do salonu piękności. Trochę kłócę się z obsługą, bo chcą ją potraktować jak jeepa, a to oznacza droższe opłaty za mycie, ale ulegamy, bo pan z „mojki” tak się stara, że nasi specjaliści od motoryzacji z portalu francuskie.pl twierdzą, że chętnie przyjeżdżaliby do niego z każdym autem, gdyby tylko był bliżej niż 1700 kilometrów od Warszawy. „gwiazda wymaga „mojki”, bo wczoraj miała sesję zdjęciową w Bakczysaraju. Panowie jeździli nią krętymi uliczkami tej górskiej miejscowości i fotografowali na tle tamtejszego krajobrazu. Niestety kręte uliczki nie zawsze były asfaltowe. Często były to szutrowe dróżki, dlatego tył „gwiazdy” nie wygląda gwiazdorsko. Auto musi być umyte. W końcu „gwiazdę” czeka kolejna sesja fotograficzna. 

„Gwiazda” w kąpieli…

Wjeżdżamy do Jałty. Najpierw kluczymy krętymi dróżkami podziwiając… suszące się na balkonach gacie. Tu prania wiszą w różnych miejscach. Nawet na drabinkach na placach zabaw. Te wiszące na balkonach możemy sfotografować dzięki temu, że „gwiazda” ma ten swój super przeszklony dach. W Jałcie idziemy na kawę i szybki obiad. Decydujemy się jeść na powietrzu na nabrzeżu i podziwiać statki. Mamy tez trochę pracy. Ja piszę, a Marzena za pomocą kart z Plusa łączy się z internetem i wysyła relację do radia. Kelnerka przynosi kartę. Ja wybieram rosół, a reszta zupy rybne lub frytki. Niestety nie jesteśmy zadowoleni z tutejszej kuchni. Mój rosół nie jest najlepszy. Znów tęsknię za „Fregatą” i jej rosołem. Do tego, który zaserwowano mi w Jałcie, ktoś dolał za dużo wody. Przy stole czytamy przewodnik w poszukiwaniu hotelu. Chcemy gdzieś złożyć swoje rzeczy i ruszyć do Massandry na degustację win. Przewodnik opisuje cztery hotele. Dwa nie wchodzą w grę, bo napisano, że koszt jednego to 15-20 hrywien, więc strach się bać, a drugiego to 60-70 – może być więc niewesoło. Z kolei ostatni jest za drogi. Decydujemy się obejrzeć trzeci. To hotel Krym. W przewodniku napisano, że to zabytek. Po kilkunastu minutach stajemy przed Krymem. Nie wygląda zachęcająco. Recepcja robi okropne wrażenie, ale chcemy obejrzeć pokoje. Recepcjonistka daje nam klucze. Pokoje są na czwartym pietrze bez windy. Idziemy z duszami na ramieniu, bo każde piętro wygląda coraz gorzej. Mijamy pootwierane i odrapane drzwi wspólnych łazienek. Fiołkami z nich nie pachnie. Wreszcie stajemy przed drzwiami pierwszego z apartamentów, do których dostaliśmy klucze. Otwieramy drzwi i w nosy uderza nas zapach stęchlizny. Jest nas czworo. Chce nam się śmiać i jednocześnie jesteśmy źli, że żadne z nas nie wzięło z auta aparatu, bo warto to uwiecznić, ale tego co zobaczyliśmy nie dało się przewidzieć. Pozostałych apartamentów już nie oglądamy. Schodząc z góry dyskutujemy co powiemy recepcjonistce., ja jestem za tym, by powiedzieć „dziękuję” i wyjść. Marzena jest w szoku, że w ogóle w tym hotelu ktoś komukolwiek proponuje pokoje i że jakikolwiek przewodnik wspomina to miejsce. 
Jedziemy sprawdzić ten najlepszy. Na apartament w nim nas nie stać, ale może mają coś tańszego. Jednak nie docieramy na miejsce, bo po kilkuset metrach przez okno „gwiazdy” spostrzegam kolejny hotel. Nazywa się „Bristol”. Zatrzymujemy samochody. Na inspekcję idę ja z Włodkiem. Hotel ma trzy gwiazdki, dwuosobowe pokoje zamykane na karty kodowe, wi-fi w barze (dla nas istotne, bo możemy przesłać coś więcej niż same teksty), a na dodatek wliczone w cenę pokoju basen i śniadanie. Na polskie warunki nocleg kosztuje 110 złotych od osoby, dlatego decydujemy się na „Bristol”. Dajemy sobie kwadrans na zostawienie bagaży. Zresztą obsługa hotelu pomaga nam wnieść je do pokoi. 
Z hotelu wyruszamy na spacer uliczkami Jałty. Są ciasne, ale urokliwe. Sporo w nich kotów i psów, które leżą koło siebie na ulicach i odpoczywają. Natomiast człowieka z psem na smyczy można spotkać tu rzadko. Samochody stojące na poboczach to głównie łady, ale… po drodze spotykamy także starszego brata naszych wiernych przyjaciół „gwiazdy” i rosomaka”, czyli peugeota 307. To widomy znak, że „nasze” auta znane są już na Ukrainie. Oczywiście wiemy o tym bez widoku trzystasiódemki koło jałtańskiego targu. Dziś do Jędrka zadzwoniono z peugeota. Dyrektor przedstawicielstwa na Ukrainę zainteresował się krymskim testem „gwiazdy”. Ma przyjechać do Lwowa i spotkać się z nami, bo bardzo podobają mu się krymskie sesje zdjęciowe auta. 
Klucząc uliczkami Jałty zmierzamy w poszukiwani autobusu do Massandry. Nie chcemy tam jechać samochodami. Massandra to największa na Krymie fabryka win. Jej zwiedzanie połączone jest z degustacją. Degustować chcemy wszyscy, a na Ukrainie dozwolona ilość promili alkoholu we krwi wynosi… 0,0. Poza tym podróż autobusem może być przygodą. Znamy to już ze Lwowa, gdzie jazda tramwajem i obserwowanie wędrującej hrywny dostarczyło nam dużo radości. Autobus numer 40 znajdujemy dość szybko. Wsiadamy, zajmujemy miejsca i po chwili kierowca zbiera od nas po 2 hrywnie i ruszamy w trasę. W połowie drogi mamy nie lada kino. Na wprost nas, tuż koło kierowcy, siada kobieta. Przybiera prawie taką pozę, jak Sharon Stone w filmie „Nagi instynkt”, ale jak wiemy z pewnej reklamy „prawie” robi wielką różnicę. Tym razem różnica wynosi jakieś siedemdziesiąt kilogramów. Kino, które pokazuje nam pani, wprawia nas w doskonały humor i tak rozbawieni dojeżdżamy do Massandry. 


Piwnice Massandry…

Fabryka win robi wrażenie. Największe wrażenie robi na mnie jednak opowieść przewodniczki, która raczy nas historiami o przeszłości fabryki, która powstała w 1894 roku z inicjatywy księcia Golicyna. To on zbudował 150-metrowe tunele o stałej temperaturze, wynoszącej 12 stopni Celsjusza. Pani przewodniczka opowiada nam, jak fabrykę chciano zdobyć podczas wojny domowej na Krymie, bo wina w niej produkowane już wtedy były znane na pańskich stołach Rosji. Dyrekcja fabryki zdecydowała się jednak zawalić schody kamieniami i gruzem, a na to położyć podłogę Wróg nie spodziewał się, że pod spodem są jeszcze jakieś piwnice. Podczas drugiej wojny światowej, gdy wojska niemieckie weszły na Krym z fabryki do Gruzji wywieziono wiele tysięcy butelek wina. Pozostałe pracownicy rozbili by nie dostały się w ręce wroga. Wydaje mi się to kompletnie głupim pomysłem. Wróg pijany to fajny wróg – można go pokonać. Tymczasem Armia Czerwona myślała najwyraźniej inaczej. Zdecydowali się wylać wino do morza czarnego. Przez wiele tygodni Jałta pachniała winami. Zwiedzanie fabryki, w której oglądamy omszałe butelki, każda z innym denkiem, wielkie beczki pełne wina i zaglądamy do nowoczesnej chłodni – kończymy degustacją. Na drewnianych paletach czeka na nas 10 kieliszków. W dziewięciu z nich jest wino. W dziesiątym woda. Przewodniczka opowiada o historii każdego z degustowanych gatunków. Niestety niezbyt mi smakują. Kilku nie dopijam, choć dla celów degustacji nalano nam ciut-ciut. Notuje jednak nazwy dwóch gatunków, które mnie zainteresowały i kupuję je w przyfabrycznym sklepie. W tym czasie obsługa sklepu zamawia nam taksówki. Pod przyfabryczne muzeum przyjeżdża zielone, zdezelowane żiguli Po jeździe „gwiazdą” trudno nam się odnaleźć w jego ciasnym wnętrzu. Tak to już jest, że człowiek przyzwyczaja się do dobrego i trudno mu się odzwyczaić. W pierwsza taksówkę wsiadam ja z Jędrkiem i Włodkiem Panowie wolą siedzieć z tyłu. Ja zajmuję więc miejsce koło kierowcy. Uliczka jest stroma, na dworze ciemno, a żiguli rusza sprzed fabryki z piskiem opon. Dlatego nic dziwnego, że po chwili czujemy uderzenie w tył. To kierowca z całej siły przwalił nim w drzewo. Przez chwile myślałam, że każe nam wysiadać, zamawiać nowa taksówkę, ale…. nic takiego się nie dzieje. Taksówkarz mówi nam, że to nic takiego i jak gdyby nic się nie stało wiezie do hotelu. Płacimy 18 hrywien, czyli odpowiednik naszych 7 złotych. Przed hotelem oglądam tył rozbitego żiguli. Taksówkarz nie jest jednak tym zainteresowany. Najwyraźniej nadziewanie się autami na drzewa jest tu normalne. Cóż.. nie na darmo stare przysłowie mówi „co kraj, to obyczaj”. My jednak nie zamierzamy korzystać z tego przykładu.  „Gwiazdą”? Na drzewo? O nie! Przed nami przecież kolejne przygody. Ale to już jutro. Teraz trzeba albo pójść na wieczorny spacer, albo popisać.

Print Friendly, PDF & Email

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...