Ukryta prawda o ogłupianiu społeczeństwa

Spread the love

Czas choroby to dobry moment na zatrzymanie się. Zmogło mnie. Zatrucie pokarmowe albo „rotawirus”. Jednym słowem jakaś koszmarna „jelitówka”. Nieważne zresztą. W każdym razie wylądowałam z potworną temperaturą w łóżku, odwodniona i słaba. Siły nie miałam ani na to by trzymać książkę, tablet, komórkę ani nawet najcieńszą gazetę. Ulubionego w domu nie było, bo na nagraniach. Panicza Syna też nie, bo na uczelni. Włączyłam telewizor, ale nie miałam siły patrzeć. Okulary położyłam więc obok. Bez nich niewiele widzę, więc… leżałam, trochę drzemałam i słuchałam tego, co sączyło się z ekranu. Ponieważ nie miałam siły na przerzucanie kanałów, więc… grało to, co grało. Program nazywał się „Ukryta prawda”. Trafiłam na to kilka razy. Kiedyś w Oborach w czasie deszczu przy tragicznym spadku ciśnienia obejrzałam jednym okiem drugą połowę jakiegoś odcinka, którego bohaterka była tak głupia, że ukochanemu piszącemu doktorat kupiła lusterko, bo była przekonana, że to tablet. Wtedy myślałam, że to z powodu owego spadku ciśnienia źle widzę i jak to się dziś mówi „nie ogarniam” swoim umysłem tych głupot. Wczoraj było podobnie. Miałam wrażenie, że to sen. Taka głupota sączyła się z ekranu.

W połowie odcinka tego czegoś do domu wrócił Ulubiony. Miał mi zrobić kleik ryżowy z prażonym jabłkiem. Wszedł do sypialni, a tam… na ekranie facet w peruce i makijażu. Jak się okazało ojciec bohaterki. Jej rodzice rozwodzą się nie dlatego, że mama zdradza tatę, ale dlatego, że tata chce być kobietą. Nie może patrzeć na swoje ciało i genitalia. Taka sfabularyzowana wersja przypadku a’la Anna Grodzka i wiele innych.
– Co ty oglądasz?
– Jakieś g. – mruknęłam, bo byłam zbyt słaba nawet by mówić.
Ulubiony pokręcił głową. Z kleikiem dla mnie uwinął się dość szybko, ale… gdy wszedł z powrotem do sypialni na ekranie panował… „Szpital”. W odcinku szesnastolatka, która połknęła kupioną w internecie pigułkę „antykoncepcja po” i ma krwotok z dróg rodnych. Ulubiony stwierdził, że poziom tego wszystkiego przechodzi ludzkie pojęcie. Jakbym nie wiedziała. Ale nie zmieniliśmy stacji, bo czekałam na „Fakty”, by potem porównać je z „Wiadomościami” – co, jako dziennikarz newsowy staram się robić regularnie.

Ciamkając (ja ciamkałam) kleik z jabłuszkiem rozmawialiśmy o tych koszmarach, którymi wszystkie prywatne stacje raczą nas po południu. To jest jakiś szczyt debilizmu! Ulubiony, co jakiś czas dostaje propozycje zagrania w tego typu koszmarze. Z reguły odmawia powołując się na niską stawkę, która jest poniżej wszelkiej krytyki. Ja od jakiegoś czas namawiam go na zmianę taktyki. Ma odpowiedzieć tak:
– Zagram nawet za darmo, gdy obok mnie wystąpią:Janusz Gajos, Krystyna Janda, Daniel Olbrychski, Adam Ferency, Jerzy Trela, Andrzej Seweryn, Jerzy Stuhr lub Jan Englert.
Nie wiem, jak zareagują agencje.

Czy organizujący produkcję ludzie nie widzą, że te telenowele paradokumentalne to jest jakiś koszmar? Gdyby te „seriale” miały jakąś wartość – występowaliby tam najlepsi aktorzy, dostawałyby one prestiżowe nagrody. Tymczasem tak nie jest! Wiele osób oglądając to coś się załamuje. Niestety podobno te pożal się Boże „seriale” mają wielką oglądalność i są niezwykle popularne. Ja często się zastanawiam, kim jest statystyczny odbiorca, który uważa, że to fajna rzecz. I coraz częściej stwierdzam, że prawdą być musi, że 97% każdego społeczeństwa to idioci, bo inaczej nikt by tego oglądać nie chciał. Chyba, ze po pijaku i dla śmiechu. Ale dla śmiechu to można raz. A to leci codziennie!

Pozostaje sprawa jeszcze… kto to produkuje? Kto reżyseruje? Ci już idiotami nie są. Ci potrafią to robić, a przede wszystkim… liczyć zyski. Bo skoro to ma taka oglądalność to chyba robią to dla pieniędzy. I tylko… kim jest ten, kto im to zleca? Komu zależy na tak strasznym ogłupieniu naszego społeczeństwa? Od kiedy zaczęły się liczyć słupki oglądalności, w pogoni za nimi produkowane są coraz mniej wartościowe rzeczy. A ludzie tworzący sztukę niszową zdychają z głodu. Mam tu na myśli zarówno reżyserów, jak i aktorów, muzyków, pisarzy etc. Sama ciągle, być może z uporem godnym lepszej sprawy, powtarzam, że Mozart nie był dla wszystkich! Ale to nie znaczy, że ma być uważany za coś gorszego niż disco polo.

Tymczasem coraz częściej spotykam ludzi, którzy są dumni, że nie przeczytali ani jednej książki, twierdzą, że nieważne kim był Ingmar Bergman, a Beethoven to dla nich albo pies albo autor dzwonka na komórkę.

Nieżyjący już Eksio powiedział mi kiedyś, że gdy był dzieckiem każda gazeta była dla niego ciekawa i każdą, nawet tę nie dla niego, przeglądał z uwagą i często czytał od deski do deski. Tyczyło to „Kobiety i życia”, „Przyjaciółki”, „Razem”, a nawet „Życia Warszawy” czy „Trybuny Ludu”. W dzisiejszej Polsce zaledwie, co dziesiąta gazeta zawiera jakieś treści warte przeczytania. Podobnie z telewizjami. Poza filmami i to też nie wszystkimi – reszta jest koszmarem. A to dowodzi, że ukryta prawda o tym, co nas otacza jest straszniejsza niż ta na ekranie.

PS Ostatni raz tak chora byłam w 2009 roku.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...