Stara piosenka „Jak dobrze mieć sąsiada” chwaliła sąsiedzkie stosunki. Ja, od kiedy mieszkam na Saskiej Kępie, twierdzę, że sąsiedzi to horror. Ostatnio mam malutki urlop od telewizji (wszystko przed obchodami 65 rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego) i nadganiam obowiązki pisarskie. Korzystając więc z odrobiny wolności snuję się po ogródkach saskokępskich kawiarni z laptopem i psem. Wszystko po to, by łączyć przyjemne z pożytecznym. To znaczy kończyć „LO-terię” i wietrzyć psa. Pies i tak kupę robi zanim dojdzie się do knajpy, więc w kawiarnianych ogródkach zajmuje się ganianiem gołębi i obserwowaniem okolicy, a także… żebraniem wśród gości. Dla niego to znacznie ciekawsze zajęcie od siedzenia w domu. A ma już 9 lat więc nie wymaga długich spacerów. Zresztą krótkie nóżki jamnika nie są nóżkami piechura.
Znaleźć jednak miejsce gdzie można łączyć przyjemne z pożytecznym nie jest łatwo. Po pierwsze nie wszystkie knajpy mają ogródki, więc nie wszędzie z psem wchodzę. Na Francuskiej poza „Dominium” i „Sorrento” nie bardzo jest gdzie usiąść na powietrzu, bo planowany remont centralnej arterii sprawił, że tylko te dwie knajpy dostały zgodę na wystawienie ogródków. „Ganders” ma ogródek wewnętrzny, więc jeszcze i tam można pójść pisać i wietrzyć starego psa, ale wewnętrzny ogródek to małe pole do obserwacji dla wścibskiego jamnika. Widzę, że szczęśliwszy jest, gdy obserwuje ruch. Niestety życie saskokępskich kawiarni, to podobnie jak w przypadku knajp staromiejskich, pasmo udręki z sąsiadami. Ale cóż… sąsiedzi na Saskiej Kępie to osobna nacja. Jaka? Z moich obserwacji wynika, że wszyscy najchętniej siedzieliby w swoim mieszkaniu i wrzasnąwszy „Cisza na planie!” reżyserowali spektakl pod tytułem „Cisza w wielkim mieście”. Dlaczego tak sądzę?
Jakiś czas temu zadzwoniła do mnie redakcja „Mieszkańca” z prośbą, bym zrobiła materiał o tym, jak to jedno podwórko, wspólne dla dwóch domów mieszczących się przy dwóch ulicach, organizuje wspólne obchody 50-lecia posesji. Była sobota, gdy pojechałam pod wskazany adres, a tam… impreza odwołana, bo brzydka pogoda zniechęciła starszą część lokatorów. Organizatorzy zaczęli opowiadać, że z imprezą były kłopoty od początku. Po prostu starsi mieszkańcy byli przeciwni. Twierdzili, że podwórko zostanie zdemolowane, zniszczone będą trawniki itd. Organizatorzy są mieszkańcami podwórka od 3 lat. Chcieli zintegrować sąsiadów. Przy kawie opowiedziałam im swoje historie z sąsiadami, które już kiedyś opisałam na blogu.
Powiedziałam, że jak dla mnie to sąsiedzkie towarzystwo (jako ogół) jest to „stojąca woda, którą trudno spuścić”. Z organizatorami, którzy przełożyli imprezę na następną sobotę, umówiłam się, że zapowiemy wydarzenie na łamach „Mieszkańca”. Pani organizatorka zgodziła się, a nawet miałam wrażenie, że była tym ucieszona. Dlatego, gdy po kilku dniach zadzwoniła z pretensjami, że w gazecie jest na ten temat informacja przyznam, że się zdziwiłam.
– Przecież ustalaliśmy, że zapowiem – zaczęłam spokojnie.
– Tak, ale z tego artykułu wyszło, że to jest impreza otwarta, a impreza jest zamknięta – Zaczęła tłumaczyć organizatorka, a ja już wyczułam, że pani wbrew swoim chęciom i zamierzeniom, przesiąkła saskokępskim sąsiedzkim smrodkiem drobnomieszczaństwa. – Jak ci mieszkańcy to przeczytają, to nie będą chcieli imprezy w ogóle. A tu jeszcze napisane, że degustacja potraw sąsiedzkich…
– No ale pani wiedziała, że zapowiem. – oponowałam. – Po co mamy w gazecie zapowiadać coś, co ma być zamknięte? Po co zapraszać ludzi, na imprezę, na którą nie będą mogli wejść?
Zapadła cisza. Dlatego na pocieszenie dodałam, że może nikt nie skorzysta z zaproszenia.
– Poza tym, jak zamkniecie podwórko i nikogo przez bramę nie wpuścicie to w czym problem?
– No tak… – westchnęła pani.
Umówiłyśmy się, że pani da mi znać, czy impreza się odbędzie. Zadzwoniłam do naczelnego i powtórzyłam rozmowę.
– Co ty, dziecko jesteś? – Spytał. – Przecież wiesz, o co chodzi. Nie padło nazwisko organizatorki. A to głównie o to chodziło. A nie o jakąś integrację sąsiedzką. Pani ewidentnie chciała pokazać w nowej społeczności, że coś znaczy i jest ważna.
Coś pewno było w tym z prawdy, bo trzy dni później nadszedł SMS. „Impreza na tę chwilę została odwołana. Przepraszamy za kłopot.” Czy to „życzliwi” sąsiedzi przestraszyli się zaproszenia w gazecie i wymogli rezygnację z imprezy? Czy znowu sprawiła to niezbyt ładna pogoda? W każdym razie temat imprezy z okazji 50-lecia pewnej saskokępskiej posesji umarł. Może jeszcze zmartwychwstanie… Lato się przecież nie kończy.
Sąsiedzi z Saskiej Kępy potrafią jednak obrzydzić życie. Najskuteczniej obrzydzają je właśnie knajpom. „Budapeszt” na Zwycięzców choć serwował świetne naleśniki i placki umarł. Nie dostał koncesji na piwo, bo lokatorzy protestowali, a bez piwa nie ma obrotów. Z kolei słynąca ze świetnych nóżek, tatara, śledzia, rosołu, schabowego i pierogów „Fregata” na Międzynarodowej otwarta jest tylko do 21-ej. Restauracja serwująca nawet śniadania, (na które przychodzą stali bywalcy np. biznesmeni jadący do pracy) mieści się na dole bloku i mieszkańcy to sobie zagwarantowali. Dlatego wieczorami, po 21 towarzystwo z „Fregaty” przenosi się do „Pikanterii” na Walecznych. Tu są świetne zupy i niekiepskie sałaty. Tu zresztą można siedzieć długo. Zwłaszcza w weekendy. Dość długo można też siedzieć w „Sorrento”. Jak głosi stugębna plotka wszystko dlatego, że właściciel jest przewodniczącym wspólnoty tego domu na Francuskiej, w którym jest Sorrento. Podobno on zresztą wykończył mieszczący się na pięterku pub Avion. Ale to mogą być plotki, bo z innego źródła wiem, że pub „Avion” wykończył się sam serwując tańsze piwo niż „Sorrento”. A ten dumping spowodował, że miał więcej klientów i był tam niemal notoryczny hałas i burdy, co mieszkańców doprowadziło do furii. W każdym razie „Sorrento” zostało samo na placu boju. Można tam posiedzieć w fajnym ogródku, a serwują tam niezłą kaczkę z jabłkami.
Jakoś żyje „Maska” na Obrońców, ale nie jest moim ulubionym miejscem i sama z siebie nigdy tam nie poszłam. Coś mi tam po prostu nie pasuje. Inaczej z „Dominium” na Francuskiej. Tu chadzam często, bo mój syn uwielbia tamtejszą pizzę, ja zaś chwalę sobie i makarony (szczególnie penne al smalone) i sałatki, zwłaszcza caprese i tajską. Ostatnio poszłam tam z psem. Siedliśmy w ogródku gdzie Zrazik czuł się jak ryba w wodzie. Po pierwsze drewniane skrzynki z kwiatami ustawione w grupkach po trzy tak, że na dwóch stoi jedna, tworzyły dla niego budę, czyli wymarzone miejsce do obserwacji ulicy i gości. Po drugie mógł żebrać, bo ja „zapisałam się”. Dlatego pies zachwycony, że nie jest strofowany „Zostaw pana. Nie zaczepiaj” wykorzystał chwilę i wskoczył na krzesło, na którym siedział jakiś facet. Zrazik usadowił się za plecami tego faceta i niemal zrzucając go z krzesła wyciągał od biedaka kawałki pizzy. Zorientowałam się, gdy ów człowiek wzruszając ramionami, trochę zrezygnowany psią nachalnością, dzielił się z nim pizzą. Jak mi potem wyjaśnił, myślał, że to tutejszy pies i że tak trzeba. Poza tym nie mógł odmówić proszącemu spojrzeniu i łapce drapiącej go w łokieć. W każdym razie to tego wieczora pierwszy raz w „Dominium” w lecie zastała mnie godzina 21.30. I… oto nagle jak spod ziemi wyrosła pani z Yorkiem na smyczy i własną rozdartą gębą. Niestety bez kagańca.
– Czy mam dzwonić po policję?! – Krzyknęła na kelnerkę tak, że aż podskoczyłam natychmiast oderwana od pisania.
– Już zaraz przenosimy się do wnętrza! – Odpowiedziała potulnie kelnerka.
– A co pani tu przeszkadzamy – spytałam zdziwiona, bo w ogródku oprócz mnie była tylko jedna, szepcząca zakochana para. – Jest przecież cisza!
– Bo ludzie stąd piją piwo i szczają mi na klatkę! – wydarła się kobieta trzęsąc przy tym podbródkiem jak indor, gdy szuka zaczepki. Miałam ochotę powiedzieć, że każdy sądzi według siebie. Pani najwyraźniej wracając z knajpy leje po klatkach, ale nie powiedziałam nic, bo opadły mi ręce. Po pierwsze w „Dominium” jest toaleta. Po drugie by dostać się na tę „osławioną” klatkę schodową, trzeba sforsować domofon. Pani jednak nie słuchała. Zaczęła wydzierać się, że ja nie wiem, co to znaczy tu mieszkać! Że tu hołota przychodzi! Odparłam, że wiem świetnie jak się tu mieszka, bo mieszkam dwie ulice dalej. A hołoty w „Dominium” jeszcze nigdy nie widziałam. Pani jednak pozostała głucha. Twierdziła, że to klienci „Dominium” „szczają jej pod drzwiami”, a ona przechodzi tu „katusze i horror”!
Kurczę… mnie też ludzie leją pod bramą i balkonem, ale nigdy nie powiedziałabym, że to klienci jakiejkolwiek knajpy! Wręcz przeciwnie! Moim zdaniem pod bramą leją ci, którzy piją w krzakach. A fakt, że knajp czynnych dłużej niż do 21-22 jest coraz mniej sprawia, że ludziom, którzy w ciepły letni wieczór w weekend chcą posiedzieć z piwkiem na dworze (w czym moim zdaniem nie ma nic złego!), pozostają tylko krzaki. I ktoś się dziwi, że potem leją gdzie popadnie?
PS. „Pstrąg” nad Kamionkiem jest fajny i można tam siedzieć z psem… Niestety jak chodzi się tam samemu po to, by pisać to „Pstrąg” ma jedną wadę. Gdy zachce się siusiu, trzeba pakować cały majdan i iść z nim do toalety. W małych saskokępskich knajpkach mogę zostawić laptopa pod okiem kelnerki lub sąsiadów ze stolika obok. W końcu wszyscy znamy się przynajmniej z widzenia.
PS.2. Jeden z gości, który siedział wczoraj koło mnie w „Pikanterii” wysnuł teorię, że najwięcej gardłują w sprawie ciszy ci, którzy przenieśli się do Warszawy ze wsi lub małych miasteczek. Nie są wstanie pojąć, że duże miasto żyje innym rytmem i jest głośniejsze. Może to i prawda? No, ale chyba dziecko wie, że ani Saskiej Kępy ani Starówki nie da się przerobić na Urle.
Author: Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...