W mojej rodzinie nikt nie miał Monidła*, a przynajmniej nic mi na ten temat nie wiadomo. Jako dziecko zresztą nie wiedziałam, co to Monidło. Dowiedziałam się dopiero, gdy poszłam w odwiedziny do koleżanki z podwórka, choć wtedy nie wiedziałam, że tak to się nazywa. Moja mama krzywo patrzyła na tę znajomość. Rodzina koleżanki nie cieszyła się dobrą sławą. Jej ojciec był pijakiem. Nie tylko miał taką opinię, ale sama wielokrotnie widziałam go leżącego na trawniku. Z kolei jej matka często znikała z domu na kilka dni. Co robiła? Wtedy brałam ją za podróżniczkę. Choć dziś jestem pewna, że byłam w błędzie.
Przyjaźniłyśmy się, bo obu nam dokuczano. Jej z powodu rodziny, mnie z powodu „oczu w mokrym miejscu”. Chyba to wyrzucenie poza nawias szkolnego i poniekąd osiedlowego świata tak nas zbliżyło. Koleżanka nie czytała książek. Nie mogłam więc z nią gadać ani o D’Artaganie ani o Panu Samochodziku. Nie mogłam też za bardzo opowiedzieć o tym, co u mnie w domu. Raz, kiedy opowiedziałam, że spisywałam ojcu z taśmy jakieś opisy obrazów, w których były słowa typu „krakelura”, to zrozumiała, że mowie o jakiejś glazurze. Skąd na obrazie glazura? Wiedziałam więc, że jesteśmy z dwóch różnych światów.
Jednak mimo tego bywały dnie, w których byłyśmy nierozłączne. Razem szydełkowałyśmy, robiłyśmy na drutach, bawiłyśmy się lalkami i słuchałyśmy Boney M. Mimo, że miała takich dziwnych rodziców, zwłaszcza ojca, który mnie przerażał, bo często pijany patrzył spode łba i burczał, i mimo, ze w jej domu nie było ani książek ani obrazów, które dawały mi silne poczucie bezpieczeństwa – lubiłam do niej przychodzić. Nikt mi nie mówił, że nie wolno wejść, bo ona jest zajęta. Nikt nie mówił, że ona nie wyjdzie, bo robi lekcje, bo ma obowiązki. Lubiłam chodzić tez z nią do jej babci na stary Żoliborz. Dostawałyśmy racuchy albo naleśniki z dżemem. Ten prosty dom babci i jej rodziców wydawał mi się fascynujący. Po pierwsze nikt nikogo nie strofował. Nikt nie kazał zdjąć łokci ze stołu, nie patrzeć spoza okularów, wyprostować się, nie garbić, itd.
W jej domu fascynowały mnie dwie rzeczy: plastikowe serwetki udające koronki i wiszące na ścianie ślubne zdjęcie rodziców. Przedstawione na nim osoby wyglądały pięknie. Matka musiała być pięknością, a ojciec przystojniakiem. Choć przyznaję, że gdy patrzyłam na leżące na trawniku jego pijane zwłoki zachodziłam w głowę jak to możliwe, bo to był ten facet ze zdjęcia. Samo zdjęcie ślubne było dziwne, bo jakby wypłowiałe i stare. A przecież wiedziałam, że rodzice pobrali się w latach 60-tych. Czemu ich ślubne zdjęcie wyglądało gorzej niż zdjęcia moich prababek zrobione jeszcze w XIX wieku? Zadałam to pytanie, ale koleżanka nie wiedziała. W domu nie mogłam spytać rodziców, którzy znali odpowiedź niemal na każde moje pytanie, bo od razu matka spytałaby, co za koleżanka. A wtedy byłaby chryja, że znów byłam u tej, z którą zadawać się nie powinnam, bo jej dom to nie jest porządny dom! Dlatego długo nie rozumiałam fenomenu dziwnego ślubnego zdjęcia. Nikt ze znajomych moich rodziców nie miał czegoś takiego na ścianie. Dopiero w telewizji zobaczyłam podobny obraz. Już nie musiałam nikogo pytać o szczegóły. Film nosił tytuł „Monidło”. Pokazana w nim rodzina tak bardzo przypominała mi rodzinę przyjaciółki z dzieciństwa, że zrozumiałam wtedy wszystko. Film powstał na podstawie opowiadania Jana Himilsbacha. Potem chłonęłam opowiadania Himilsbacha i poznawałam jego świat.
Wczoraj w Mińsku Mazowieckim, rodzinnym mieście Jana Himilsbacha, odbył się drugi festiwal poświęcony temu pisarzowi i aktorowi. Temu najsłynniejszemu naturszczykowi i samoukowi literackiemu. Była to już druga edycja festiwalu. Pierwsza zakończyła się wręczeniem „Monidła” Henrykowi Gołębiewskiemu, którego w głosowaniu esemesowym wybrali widzowie. W tym roku „Monidło” dostał Zbigniew Buczkowski. Zarówno Henryk Gołębiewski, jak i Zbigniew Buczkowski spotkali się z Janem Himilsbachem na planie filmowym. Gołębiewski m.in. w „Stawiam na Tolka Banana”, a Buczkowski m.in. w „Dziewczynach do wzięcia”.
Wczoraj w parku wokół mińskiego pałacu ustawiono różne Monidła, a przybyli na imprezę goście mogli fotografować się w ich ramach. Ja zaś cały dzień myślałam o swojej przyjaciółce z dzieciństwa. Co z Monidłem, które wisiało na ścianie w jej domu? Wiem, że rodzice dawno się rozwiedli i chyba nie żyją. Wiem, że ojca musiała w swoim czasie wyrzucić z domu. Wiem, że ona sama jest za granicą. Wymieniałyśmy ostatnio maile, ale głupio mi spytać o to Monidło. Bo dla jej losów nie miało znaczenia. A to, że dla mnie było symbolem spotkania z innym światem? Przecież do czasu napisania tego tekstu wiedziałam o tym tylko ja…
* Monidło – rodzaj realistycznego obrazu, portretu, namalowanego na podstawie zdjęcia ślubnego. Osoby na portretach takich, które w całości były zazwyczaj czarno-białe, miały podkolorowane usta na czerwono, oczy na niebiesko, a inne detale retuszowane. Często postaciom domalowywano bardziej kosztowne stroje.
Monidła po raz pierwszy pojawiły się w XIX wieku w Polsce, jako tańsza alternatywa tradycyjnych portretów, które z powodu większej ceny, były bardziej popularne w zamożniejszych warstwach społeczeństwa. Monidła natomiast rozpowszechniły się wśród mniej zamożnych ludzi, szczególnie wśród chłopów. Po II wojnie światowej straciły one na popularności i z czasem stały się synonimem kiczu. (Źródło: wikipedia)