Dom, w którym mieszkam na Saskiej Kępie, ma ponad 70 lat. Budowała go Prababcia Karolcia (po której mam drugie imię) dla swojej jedynej córki i dwóch wnuków – mojego Ojca i stryja Antka, który poległ w Powstaniu Warszawskim. Gdy rozpoczęła się budowa, Ojciec był malutkim chłopcem. Pamiętał jednak, że pewnego dnia w 1938 roku przyjechał na plac budowy, by sypać grosiki pod fundamenty. Oczywiście na szczęście. Czy szczęście przyszło? Bynajmniej. Rzucane przez Ojca grosiki nie przyniosły szczęścia ani domowi, ani Prababci Karolci, ani nikomu z mojej rodziny. Nikt z nich nie zdążył wprowadzić się tutaj przed wojną. Zarówno wojnę, jak i okupację oraz Powstanie Warszawskie – moi przodkowie spędzili na Sadybie. Dopiero w 1989 roku moi rodzice wprowadzili się domu Prababci na Saską Kępę. Licząca pół wieku kamienica już wtedy popadała w ruinę. I tak jest niestety do dziś. 70 lat temu w kuchni mojego mieszkania było stanowisko karabinu maszynowego. Wiem to od Ojca. Skąd on to wiedział? Zapewne domyślił się po widocznych na murze śladach ostrzału. Widać je i teraz, gdy stanie się na podwórku i zadrze głowę, by zerknąć w okna pierwszego piętra. Ślady po ostrzale przypominają, że dom widział niejedno. Kim był polski żołnierz, który we wrześniu 1939 roku miał tu swoje stanowisko ogniowe? Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem. Ale w taki dzień, jak dziś myślę o nim bardziej intensywnie niż zazwyczaj, gdy wracając wieczorem do domu i chcąc sprawdzić, czy w kuchni pali się światło, zerkam na chwilę na ostrzelaną ścianę pod oknem.
na zdjęciu Ojciec w 1939 roku
1 września rano zbudziły nas dalekie detonacje i wycie syren na alarm. Ponieważ w sierpniu kilkakrotnie były tzw. próbnie alarmy, teraz nie zrobiło to na nas większego wrażenia. Wygramoliliśmy się z łóżek i na rozkaz mamy poszliśmy do łazienki. Siedzieliśmy w wannie, troskliwie szorowani przez mamę, gdy znów zawyły syreny na alarm i nastąpiły serie potężnych wybuchów. Dom zatrząsł się lekko w posadach. Zdenerwowana mama ostro wycierała mnie ręcznikiem, gdy wpadł dziadek. „Wojna! Niemcy bez wypowiedzenia przekroczyli granicę na całej długości! Zaatakowali Westerplatte! Bombardują Warszawę! Radio przed chwilą nadało orędzie prezydenta!”, wykrzyknął. W tym samym momencie babci Karolci zrobiło się słabo, a mnie chwyciły boleści. Babcia usiadła na sedesie, mnie zaś pozostał nocnik. Mama drżącą ręką, mrucząc pod nosem: „…dziesięć, dwanaście, czternaście”, odliczała na łyżkę cukru krople miętowe. W tym momencie prysła też radość z posiadania maski gazowej. Siedząc na nocniku koło naszego konia na biegunach, pod którego siodłem, pod tybinką, wisiała Antkowa szabla, głaskałem go po wyleniałej grzywie i trząsłem się ze strachu.
Po kilkunastu minutach, gdy minął nalot, zeszliśmy wszyscy piętro niżej, do dziadków. Mama usiłowała uzyskać połączenie telefoniczne z ojcem. Udało się. Mimo że na twierdzę spadły bomby, ojciec był zdrów i cały. Ze względu na konieczność szybkiego ukończenia robót rozpoczętych przez ojca w elektrowni w twierdzy miał on rozkaz pozostać w Modlinie.
Akurat gdy mama kończyła rozmowę, nadszedł pan Antek Galat. W tym momencie syreny znów zawyły na alarm. Nad miastem rozszalał się ogień zenitówek. Przez okno z gabinetu dziadka widać było, jak na bezchmurnym niebie raz po raz wykwitają obłoczki szarego dymu. Od strony mostu Poniatowskiego ukazywały się na niebie srebrne sylwetki samolotów, których ciężkie dudnienie słychać było bardzo wyraźnie wśród łoskotu zenitówek i huku eksplodujących bomb. Z głośnika radiowego raz po raz dochodził spokojny, opanowany głos spikera: „Uwaga! uwaga! nadchodzi…”, potem jakieś cyfry, znów „uwaga, uwaga… przeszedł”, znów liczby, „nadchodzi”. Detonacje eksplodujących bomb, warkot samolotów to zbliżały się, to oddalały. W pewnej chwili dom zaczął się kołysać od potężnych wybuchów. Za radą pana Antka zgromadziliśmy się w korytarzu leżącym na osi bloku, „ograniczonym dwoma ścianami nośnymi”, jak nam tłumaczył. Ja z babcią Karolcią znów dostaliśmy boleści i mama znów zaczęła nam odliczać krople. Babcia Zosia jakoś się trzymała. Detonacje i warkot stawały się coraz bliższe, zagłuszały nawet szczekanie zenitówek. Nagle stało się coś strasznego. Przejmujący do szpiku kości świst i potężny huk wstrząsnął powietrzem, za nim drugi huk i trzeci. Dom zakołysał się gwałtownie. Zdawało mi się, że ściana korytarza jakby się wygięła. Równocześnie za oknem dostrzegliśmy olbrzymi słup czarnego dymu. „Bomby!” „Gaz!” Trzęsąc się ze strachu, zaczęliśmy z Antkiem zakładać maski, w których jak na złość splątały się mocujące je gumy. Po chwili dziadek zaczął nas uspokajać: „To nie są bomby gazowe. Dym idzie do góry.” Przejęci do głębi, nie zorientowaliśmy się, w którym momencie odwołano alarm. Dziadek wyszedł na balkon. „O, jaki lej”, doszły mnie słowa dziadka. Co to za lej? Skąd tu lej, myślałem gorączkowo. Przecież przez lej betonowano w Nowym Dworze studnię ściekową, którą ojciec budował. Skąd tu się mógł wziąć lej do betonowania?
Czy dziadek po nalocie zbzikował? Wiedziony ciekawością, nie bez trwogi wyszedłem na balkon. „Dziadku, o jakim leju ty mówisz?”, zapytałem. „A zobacz, o tam! Po bombie! Widzisz? Jak bomba uderzy w ziemię, ryjąc głęboko, wybucha, wyrzuca ziemię i powstaje wtedy taki lej, o taki jak tam w parku widzisz.” Rzeczywiście w głębi parku widniał kilkumetrowej średnicy dół obwiedziony kolistym nasypem jak obwarzankiem.
Po godzinie mama pozwoliła nam wyjść do ogrodu. Okazało się, że koło nas padły trzy bomby. Jedna z nich uderzyła w fosę, jakieś trzydzieści metrów od bloku, na wprost mieszkania kapitana Dąbrowskiego. Eksplozja była tak silna, że całe mieszkanie kapitana na drugim piętrze zostało zalane wodą z fosy. Druga i trzecia bomba upadły w parku. Poszliśmy tam z Antkiem. Właśnie robotnicy miejscy zasypywali leje, wokół których walały się odłamki bomb.
Gdy wróciliśmy do dziadka na górę, akurat radio podawało komunikat: „Westerplatte się broni.” Wyszedłem na balkon. Z daleka słychać było warkot samolotu. Syreny nie wyły, alarmu nie ogłoszono, więc pozostałem na balkonie. Po chwili nad domem ukazał się na niskim pułapie dwumiejscowy górnopłat z odkrytymi kabinami, pomalowany na zielono. Na skrzydłach i ogonie lśniły biało-czerwone szachownice. Leciał tak nisko, że twarze obydwu pilotów były doskonale widoczne. Pilot na tylnym siedzeniu miał przed sobą karabin maszynowy z grubą lufą. „To pezetelka”, stwierdził fachowo Antek. Pomachaliśmy pilotom rękami. Lotnik przy karabinie odkiwał nam dłonią, odrywając ją na chwilę od rękojeści karabinu. Niebawem jednak znów zawyły syreny i tak już było codziennie.”
To fragment rozdziału „Wojna” z książki mojego Ojca „Tak zapamiętałem”.
Maciej Piekarski „Tak zapamiętałem”
wydawca: Państwowy Instytut Wydawniczy
miejsce i rok wydania: Warszawa 1979
ISBN: 83-06-00115-X
liczba stron: 290
kategoria: wspomnienia (seria z syrenką)
format: A5
oprawa: twarda plus obwoluta
ilustracje: fotografie z archiwum autora
Kiedyś jeszcze zabiegałam, by ktoś to wznowił.