Pierwszowrześniowy koszmar dla mnie zaczął się właściwie jeszcze 31 sierpnia, kiedy mój syn, wieszając pranie, stanął na brzegu wanny, po czym spadł z niego prosto na drzwiczki pralki, które wyrwał z zawiasów. Do pierwszej w nocy szukałam w internecie części do pralki, więc gdy wstałam po 6-tej rano miała oczy jak zombie. A musiałam być silna, zwarta i gotowa, bo: do jednej z gazet miałam do skończenia zamówiony artykuł, do „Mieszkańca”, który wychodzi jutro, musiałam zrobić zdjęcie z jakiegoś rozpoczęcia roku, a dla „Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego” o 11-tej wyjechać na zdjęcia, na uroczystości z okazji 70-tej rocznicy wybuchu II Wojny Światowej.
Takie oficjalne rozpoczęcie roku dla Pragi Południe było w gimnazjum na Umińskiego o 10-tej. Popędziłam tam świńskim truchtem. Przy okazji wyszło, że ubrałam się za ciepło. Zdjęcia pstryknęłam, choć łatwo nie było. Wszystko co tam się działo było nieustawne. A żeby móc pogodzić pracę dla gazety z tym co dla telewizji, musiałam wyjść ze szkoły po pół godzinie. Zdana więc byłam na łaskę i niełaskę tego, co działo się na nowiutkiej sali gimnastycznej. Tam niestety nic nie można było pokombinować z kadrem. Jednym słowem z żadnego ze zrobionych przeze mnie zdjęć nie byłam zadowolona. Prosto ze szkoły popędziłam na chwilę do domu przebrać się lżej i bardziej elegancko na obchody. Zajęło mi to dziesięć minut i o 10:50 wpadłam jak burza do redakcji „Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego”. Rzuciłam się do komputera, by wysłać do „Mieszkańca” zdjęcia, z których żadne mnie nie urzekło. W tym czasie wydawca mówił mi nad głową, jakieś pobożne, aczkolwiek idiotyczne, życzenia dyrekcji. Mam znaleźć miejsce, w którym w Warszawie spadła pierwsza bomba. Przecież gdyby takie miejsce było znane to już dawno byłby tam pomnik, czy chociażby kamień! Byłby to głośny fakt historyczny. Skoro trzeba tego szukać to znaczy, że nie istnieje. Próbowałam to delikatnie powiedzieć wydawcy, ale uparł się jak mój pies, gdy wskakuje do auta i kładzie łapy na kierownicy oznajmiając, że chce prowadzić. Ponieważ psa mogę wyrzucić, a wydawcy nie, więc zrezygnowana wsiadłam do samochodu, stwierdzając, że zrobię to po swojemu. Jednak na wszelki wypadek jeszcze spytam historyków o to, czego żądają wydawca i dyrekcja.
Po drodze na zdjęcia kupiłam „Gazetę Wyborczą” z głośną wkładką o Warszawie we wrześniu 1939 oraz „Rzeczpospolitą” z historycznym „Kurierem warszawskim”. Historycy, do których dzwoniłam na przemian odsyłali do wkładki w „Gazecie Wyborczej”, bo tam jest kompendium wiedzy na dziś, lub pytali, kto mi kazał zadawać tak głupie pytanie. Gdy wysiadaliśmy z samochodu na placu Piłsudskiego ze zgrozą i rozpaczą stwierdziłam, że karta pamięci z mojego aparatu fotograficznego została w komputerze, kiedy słałam zdjęcia do „Mieszkańca”. Ponieważ druga i trzecia zostały w torbie fotograficznej, a ja sobie aparat przerzuciłam do podręcznej, dlatego nie mogłam zrobić żadnego zdjęcia temu, co będzie się działo przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Taką gapowatością wykazałam się po raz pierwszy! (Na bank po raz ostatni! Od tej pory karta zapasowa będzie nie tylko w torbie fotograficznej, ale i w mojej damskiej torebce.)
Na placu Piłsudskiego zamieszanie było spore. A na dodatek znów biuro prasowe sztabu generalnego WP zrobiło miejsce dla prasy tak beznadziejne, że aż się chce spytać: „Ludzie, czemu nie macie wyobraźni! Przecież stąd nic nie widać!” Dla naszej ekipy został już tylko kącik koło gazowego znicza, który dymił i smrodził. Żeby było zupełnie wesoło w trakcie odgrywania capstrzyku pewien brudny i obdarty pijaczyna uwiesił się na stojaku z flagami i zaczął przyśpiewywać, choć niestety z powodu swego stanu, ewidentnie wskazującego na spożycie, śpiewał ciut obok melodii i niezbyt w tym samym rytmie.
Jak to na wojence ładnie…
Podszedł do niego żandarm i kazał mu natychmiast stąd odejść. Pewien pan wyraził dezaprobatę dla alkoholizmu gościa. Twierdził, że spożył denaturat, więc nie jest godzien tu stać. Jedyną osobą, która powiedziała, że pijaczek był fajny byłam ja. Dlaczego? Pijaczek znał słowa capstrzyku. A ja poznałam w swoim życiu setki osób, które nie piją denaturatu, a tych słów nie znają. Wśród nich m.in. nawet jeden z moich ulubionych operatorów, z którym potem pojechałam na kolejne zdjęcia. Jest przemiły, niepijący, ale słów nie zna. W samochodzie musiałam mu więc odśpiewać.
Jak to na wojence ładnie / x 2
kiedy ułan z konia spadnie / x 2
koledzy go nie żałują / x 2
jeszcze końmi go tratują / x 2
Zanim jednak śpiewałam operatorowi piosenkę, której skoczna melodia w zwolnionym rytmie grana jest jako capstrzyk, z placu Piłsudskiego (po wysłuchaniu przemówień, nagraniu wywiadów itd.) przenieśliśmy się do Domu Spotkań z Historią. Tam odbywały się tzw. „Jawne komplety”, czyli parateatralna impreza dla Warszawiaków. Była to próba połączenia pamięci o wojnie z faktem, iż w tym samym dniu, kiedy jest rocznica wybuchu II Wojny Światowej rozpoczyna się rok szkolny. Dlatego na Krakowskim Przedmieściu ustawiono 70 ławek, które utworzyły 4 klasy. W każdej zajęcia prowadził ktoś inny. Na naszych oczach np. Agata Passent prowadziła WF. W momencie, w którym operator filmował mi lekcje, popędziłam niemal galopem do oddalonego o 50 metrów punktu fotograficznego, gdzie kupiłam kolejną kartę do aparatu. Dzięki temu i ja mogłam zrobić parę zdjęć „Jawnych kompletów”. Kończyliśmy nagrywanie, gdy zadzwoniono z redakcji. Mam wracać, bo kolega potrzebuje kamerę. Nie miałam nagranych miejsc związanych z wrześniem 1939 w Warszawie, więc gdy oddałam swoją kamerę, poczekałam chwilę i udałam się z inną na Rakowiec, choć tłumaczyłam wydawcy, że nie wiem gdzie dokładnie spadły bomby na Rakowcu. Wiem natomiast gdzie spadły na Sadybie, bo opowiadał mi Ojciec i opisał to w swojej książce. Niestety to dla wydawcy nie był żaden argument. Z uporem, godnym moim zdaniem lepszej sprawy, żądał Rakowca! Wsiadałam w auto, po drodze znów zadzwoniłam do kilku historyków, którzy powiedzieli, że dokładnego miejsca gdzie spadła bomba nikt mi nie poda i co mi się stało, że zadaję im tak idiotyczne pytania. Ograłam więc barykadę września przy Opaczewskiej i wrocilam do firmy. Zwłaszcza, że operator musiał nagrywać „Pogodę”. Po powrocie zaczęłam pisać tekst. Z drobną przerwą na udzielanie synowi instrukcji, jak ma dogadać się z panem od pralek, który przyjdzie sprawdzić jaką część sprowadzić do urwanych drzwiczek. Oraz na wysłanie czterech pilnych listów (dziennie przychodzi ich ponad sto, wiec lepiej odpowiadać na bieżąco). Gdy napisałam tekst, zrobiłam „shotlistę” i poinformowałam wydawcę, że nie połączyłam tego z tym, co działo się w Domu Spotkań z Historią – zażądał dołączenia. Odmówiłam tłumacząc, że będzie to zły materiał i że tego nie zrobię. Wyjaśniłam, że połączenie uroczystości przed Grobem Nieznanego Żołnierza, honorowych salw, przemówień („jako jedyni nie kolaborowaliśmy” – powiedział marszałek Sejmu Bronisław Komorowski), apelu prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz o zapalenie zniczy w oknach i wypowiedzi żołnierzy września z lekcją WF prowadzoną przez Agatę Passent wyjdzie na antenie idiotycznie! To co w Domu Spotkań z Historią zrobiono – jest super, ale powinno być osobnym materiałem! Wydawca jednak uparł się, by to połączyć. Ja też się uparłam. Nie połączę. Doszło do tego, że oboje darliśmy się na siebie, bo i jemu i mnie puściły nerwy. Ja groziłam natychmiastowym wyjściem z pracy bez zmontowania, bo pod czyms takim się nie podpiszę, a on straszył dyrekcją. Powiedziałam, że nie boje się. W rezultacie wyszło jednak na moje, co uznałam za wielkie zwycięstwo zdrowego rozsądku (po stronie wydawcy nie był nikt). Nie mniej jednak byłam zdenerwowana i właściwie już do końca dnia trzęsły mi się ręce.
Po montażu planowałam biec do „Iluzjonu Filmoteki Narodowej”, bo grano tam kroniki PAT z przemówieniami Józefa Becka, filmy propagandowe o Gdańsku, o morzu, harcerstwie…, a także dwa dokumentalne z lat 80-tych i 90-tych. Musiałam jednak najpierw napisać o… „Jawnych kompletach” na wieczór. Uwinęłam się z tym w miarę szybko. Jeszcze wydawca emitowanego o 21:45 „Kuriera Warszawy i Mazowsza” poprosił, abym przeczytała do kamery fragmencik wspomnień ojca… i mogłam popędzić do „Iluzjonu Filmoteki Narodowej”, do którego dostałam zaproszenie. Na miejscu byłam pół godziny przed seansem. Ponieważ tego dnia nic jeszcze nie jadłam, a co gorsza przez 10 godzin nie byłam ani razu w toalecie, dlatego zdecydowałam, że wpadnę do pobliskiej knajpy na małe piwo i pierogi. O ile piwo dostałam od razu i od razu mogłam skorzystać z toalety, to pierogi dostałam na siedem minut przed rozpoczęciem projekcji. Łykałam więc wrzące jedzenie i popędziłam do kina.
Na dodatek przed wejściem do kina zorientowałam się, że… z tego wszystkiego zapomniałam moich gazet z bonusami wrześniowymi („Rzeczpospolitej” i „Gazety Wyborczej”), a co gorsza zaproszenie do kina zostało w redakcji na biurku. Doszłam do wniosku, że jakoś mnie chyba wpuszczą. I… tak też się stało. Gdy ostatni materiał w kinie – „Polska Kronika Filmowa” z 1990 roku pokazał bombardowanie Westerplatte Stwierdziłam, że ja dziś też miałam swoje Westerplatte. Obroniłam materiał przed idiotyczną ingerencja kolegi wydawcy, który miał wizję nie widząc obrazków i zrzucał na mnie słowne bomby. Odpowiedziałam salwą honorową.
PS. Do domu dotarłam tuz przed 22-gą. Ledwo żywa.