Gdy w 2008 roku startował „TVN Warszawa” naszemu „Telewizyjnemu Kurierowi Warszawskiemu” wróżono klęskę. Mieliśmy szybko zniknąć z eteru. Pisała o tym nawet „Gazeta Wyborcza”, a ja wdałam się z nią w polemikę dwukrotnie broniąc swojego programu. Gdy nasz zespół w swoim czasie psychicznie gnoiło szefostwo strasząc, że „TVN Warszawa” zmiecie nas z powierzchni ziemi ciągle mówiłam, że to nie takie oczywiste, bo rynek lokalnych mediów jest trudny, więc konkurencji daję dwa i pół do trzech lat. Przeżyli dwa lata i niespełna cztery miesiące. 26 marca nadali ostatni program. Innymi słowy „TVN Warszawa” zniknął, a my… o ironio jesteśmy! Nie o to jednak mi chodzi, by kopać leżącego i cieszyć się zniknięciem konkurencji. Od tego jestem daleka. Jako pisarka byłam zresztą u nich gościem ze swoją powieścią „LO-teria”, więc moja radość byłaby tu co najmniej niegrzeczna i zupełnie nie na miejscu. Nie chcę też analizować przyczyn likwidacji lokalnej stacji komercyjnej, bo są powszechnie znane i do przewidzenia. Słaba oglądalność. Jak podały „Wirtualne media” udział komercyjnej lokalnej stacji w rynku wynosił ok. 0,07%. Żal mi ludzi zwalnianych z pracy. Zresztą sporo wśród nich znajomych, którzy wcześniej pracowali u nas.
Chodzi mi o coś innego. O tych wszystkich rzeczników, fachowców, urzędników itd., którzy przez ostatnie lata faworyzowali naszą konkurencję, odmawiali nam wypowiedzi, spotkań i wpuszczenia w swoje podwoje, bo już się umówili z nimi. Wielokrotnie jawnie gardzili nami, bo nawet nie odbierali naszych telefonów, a spotkani przypadkiem czmychali niczym przyłapani na gorącym uczynku złodzieje, choć nie podpisywali żadnych lojalek z konkurencją. Tak zwane „exclusivy”, czyli informacje ekstra mieli tylko dla nich.
Zawsze mi się wydawało, że urzędnik miasta czy miłośnik Warszawy powinien chcieć wypowiadać się dla mediów, które o tym mieście mówią. Powinien stawiać miasto ponad swoje widzimisię. Wielokrotnie okazywało się, że jestem w błędzie. Gdy powstał „TVN Warszawa” – nota bene miesiąc po naszej wielkiej jubileuszowej Gali, gdy obchodziliśmy półwiecze – wielu dawnych „przyjaciół”, którzy bawili się nami w Teatrze Capitol, porzuciło nas jak mąż starą żonę na rzecz dwudziestolatki z plastikowymi cyckami. Co stanie się teraz, gdy ukochana dwudziestopięciolatka zniknęła? Jak teraz spojrzą nam w twarz? Kilku z nas od wielu miesięcy prowadziło prywatny bojkot nie dzwoniąc np. do niektórych rzeczników. W końcu pewne instytucje, jak np. Policja, mają dobrze obsadzone biura prasowe. Nie musimy nagrywać ludzi, którzy nie mieli dla nas czasu, bo wybrali konkurencję, choć zanim ta konkurencja powstała latami gościli na naszej antenie i mienili się naszymi przyjaciółmi. Od wielu miesięcy nie dzwonimy już do niektórych historyków i varsavianistów, bo w swoim czasie też wybrali konkurencję. Wiemy, że przez ostatnie miesiące nawet tego naszego prywatnego bojkotu nie odczuwali. Mieli przecież „swoją” stację. Co stanie się teraz, gdy zabrakło prywatnego szkiełka, na które mieli takie parcie, że zapomnieli o swoim mieście? Jeden człowiek już wczoraj przysłał do mnie maila z pytaniem: „Co tam słychać, Małgosiu?” To jego pierwszy list od przeszło dwóch lat. Szok! Ale cóż… stare polskie przysłowie mówi: „przyjdzie koza do woza”. Właśnie przyszła.