Dostałam przedwczoraj pismo. Nosiło groźny tytuł „Wezwanie do zaniechania naruszeń”. Z treści dowiedziałam się, że jestem wzywana do „zaniechania kopiowania, zwielokrotniania Bazy Danych Firmy X w całości lub części (…) z pozyskanych przez nas informacji wynika, że jest pani w posiadaniu bazy danych, która została przygotowana przez nas dla firmy Y i została nielegalnie skopiowana i zwielokrotniona, a następnie przekazana/sprzedana dalej. (…) W przypadku braku zaniechania naruszania praw po otrzymaniu niniejszego wezwania do zaniechania, dalsze naruszania traktować należy, jako zawinione kontynuowanie bezprawnych działań, z czym wiązać się będzie dochodzenie stosownego odszkodowania.
W przypadku nie dostosowania się do niniejszego wezwania, zobowiązaniu będziemy do natychmiastowego skierowania sprawy na drogę postępowania sądowego, co będzie się wiązać dla pani z dodatkowymi kosztami w postaci kosztów sądowych, kosztów adwokackich oraz ewentualnych kosztów egzekucyjnych.”
Przyznam, że mnie zatkało. O jaką bazę danych chodzi? Próbowałam dzwonić, by spytać, ale tak to jest, że ktoś wysłał mi list na 2 minuty przed końcem swojej pracy. Chyba po to, bym w nocy z wizjami sądu nie mogła spać. (Po sądach jestem, co chwilę, ciągana przez sąsiadkę-pieniaczkę, więc naprawdę na widok wezwania lub grożenia sądem miewam już czasem drgawki.)
Odpisałam, że nie prowadzę działalności gospodarczej, więc nie wiem, o co chodzi. Odpowiedź przyszła następnego dnia, ale o tym za chwilę.
Agencja medialna, która wysłała mi wezwanie, ma mnie w swojej bazie, jako dziennikarkę. Wiele lat temu prosiła o uzupełnienie swojego profilu, który stworzyła nie wiem, na jakiej podstawie, ale nie myślałam wtedy o tym. (Jestem w końcu we Who is who, Wikipedii i masie innych list, spisów, czy baz). Kojarzę, że wtedy w wyjaśnieniach napisali, że dzięki temu będę informowana o rzeczach ważnych dla mnie, jako dziennikarki. Wypełniłam, więc ankietę i podałam swoje adresy e-mail, telefon etc. Czy listy z informacjami o medialnych wydarzeniach szły do mnie dzięki istnieniu w tej bazie? Trudno powiedzieć. Od prawie 20 lat na różnych konferencjach prasowych na tzw. prawo i lewo rozdaję swoje wizytówki – i służbowe i prywatne. Sama też dostaję różne. Przez te prawie 20 lat pracy dziennikarskiej uzbierało się tego naprawdę sporo. Moja baza kontaktów w komputerze też jest ogromna, bo nie kasuję dosłownie niczego. Wszystkie adresy e-mail, na jakie kiedykolwiek wysłałam list, zachowują się automatycznie u mnie w książce adresowej. Mam, więc w niej 2800 kontaktów. W telefonie ich liczba wynosi przeszło trzy i pół tysiąca. Dlatego czasem długo szukam na kogoś namiaru. Otrzymawszy „wezwanie” zaczęłam gorączkowo myśleć, o co chodzi. O jaką bazę danych? Może o e-maile, na które wysyłam newslettera ze swojej strony domowej? Ale to przecież e-maile czytelników, którzy sami się tam zapisali. Może e-maile, które podali dobrowolni subskrybenci mojego portalu genealogicznego? Czy może o bazę dziennikarzy, którą pół roku temu zrobiłam sama? Otóż gdy startowaliśmy ze spektaklem „Listy do Skręcipitki” spędziłam dwa tygodnie na konstruowaniu specjalnej, wyodrębnionej bazy dziennikarzy, do których mogłabym wysłać informacje prasowe o spektaklu. Przejrzałam wtedy te kilka tysięcy adresów zachowanych w książce adresowej mojego programu pocztowego, wyodrębniając z niej potrzebne. Była to żmudna i męcząca robota, ale jak ja się na coś uprę, to po prostu to robię. Potem przejrzałam wizytówki. Jest tego sporo (patrz foto), w tym masa nieaktualnych. Dlatego potem sprawdziłam, czy dane z wizytówek się zgadzają z rzeczywistością. To było najżmudniejsze. Potem jeszcze posłałam SMS-y do znajomych dziennikarzy, których mam tylko telefony, by podali swoje adresy e-mail. Generalnie spędzałam wtedy całe dnie przy komputerze tworząc „na piechotę” coś mało twórczego. Zajrzałam też do e-maili, które dostaję, jako dziennikarka. Zarówno do tych słanych na prywatny, jak i na służbowy adres. W kilku e-mailach słanych na prywatny adres znalazłam adresy kilku dziennikarzy i też je dołączyłam. W ciągu pół roku, korzystając z tej listy, wysłałam do kilkuset polskich dziennikarzy 10 (słownie: dziesięć) informacji o naszym spektaklu. Skutek średni, żeby nie powiedzieć zerowy, o czym w swoim czasie pisałam. Poza patronami medialnymi, których miałam przed stworzeniem bazy, o spektaklu nie napisał nikt ni słowa! Udało się jedynie uzyskać dwie recenzje, które są wynikiem osobistego telefonicznego zapraszania krytyków, a nie słania listów.
Gdy na wezwanie do zaniechania naruszeń wysłałam zapytanie, o co chodzi, dostałam następnego dnia rano następującą odpowiedź:
„Wiemy dzięki specjalnym zabezpieczeniom naszej bazy, że jest Pani w posiadaniu maili pochodzących z Bazy Dziennikarzy X, który były przekazane firmie Y. Na te przygotowane dla firmy Y maile wykonywała Pani następujące wysyłki o tematach: (tu spis dziesięciu moich listów o spektaklu. Tych listów, które w większości szły do kosza bez czytania!) (…) naszym celem jest ochrona danych dziennikarzy znajdujących się bazie (…), dlatego wzywamy Panią do zaniechania działań naruszających nasze prawa, czyli do usunięcia danych pochodzących z Bazy Dziennikarzy (…) i nie rozpowszechnianie ich. A także prosimy o informację o źródle uzyskania maili z bazy Y (…) oraz zakresie ich wykorzystania.”
Porozmawiałam sobie z panem, który był nadawcą listu. Okazało się, że w e-mailach skopiowanych przeze mnie z listu, który dostałam na swój prywatny adres, były ukryte adresy kontrolne. Ja myślałam, że ślę do dziennikarza, a to e-mail do kontrolera z firmy X. Zabezpieczenie, jako zabezpieczenie ciekawe, ale… pozostaje kilka kwestii. Czy ja zrobiłam coś źle? Nie włamałam się na niczyje konto. Zrobiłam bazę na piechotę korzystając ze swoich prywatnych kontaktów plus kontaktów wziętych z e-maila, który dostałam na prywatną skrzynkę. Panu powiedziałam, że może trzeba porozmawiać z kimś, kto mi to tak wysłał, że mogłam te adresy odczytać i skopiować. Skoro nie powinnam była ich widzieć, bo są tak strasznie tajne, to może trzeba straszyć tego, kto mi wysłał e-maila z jawnymi adresami innych odbiorców? Dlaczego za to, że użyłam adresów, które widzę w liście skierowanym do mnie na prywatny adres, jestem straszona sądem? Powiedziałam, że cała sprawa była dla mnie (i jest) przykra. Pan przeprosił, powiedział, że ja nic źle nie zrobiłam, a jego celem była jedynie ochrona bazy danych stworzonej przez jego firmę X dla firmy Y. Poprosił, abym usunęła adresy e-maili kontrolnych, które zresztą mi podał, ale… tak mnie ta sprawa zohydziła, że usunęłam całą tworzoną dwa tygodnie bazę, zawierającą kilkaset adresów dziennikarzy. I przyznam, że zrobiłam to po niezwykle krótkim wahaniu. Teraz drugi dzień myślę, czy nie usunąć się z tej Bazy Dziennikarzy firmy X, która wysłała do mnie to „Wezwanie do zaniechania naruszeń”. Dlaczego?
Te wszystkie bazy można potłuc, że tak powiem, o przysłowiowy kant tyłka. Swoją bazę tworzyłam dwa tygodnie, by skasować ją jednym kliknięciem. I nie dlatego, że ktoś mi groził sądem, choć to bardzo nieprzyjemna sprawa, ale dlatego, że nagle uświadomiłam sobie, że dwa tygodnie tworzenia bazy i wysłane do znajdujących się na niej adresatów 10 (słownie: dziesięciu) listów – nic mnie, jako producentowi spektaklu, nie dało! Żaden z adresów, ani tych wziętych z wizytówek, ani tych wziętych z kontaktów w poczcie, ani tych wziętych z pamięci, bo należących do bliskich osobistych znajomych dziennikarzy, ani tych „naruszonych” nie zaowocował dla naszego spektaklu kompletnie niczym! Dowiedziałam się tylko, że dziennikarze kasują e-maile bez czytania (byli w tym moi znajomi, których adresy wpisywałam z pamięci). Ostatni e-mail wysłałam w grudniu, gdy zapraszałam na spektakl i wystawę na Saskiej Kępie. Odpowiedź, że został skasowany bez czytania przyszła… tydzień temu! Teraz do tych pouczających informacji doszła jeszcze jedna. Dowiedziałam się przecież, że ktoś, kto wysłał mi list z zaproszeniem na coś tam (mniejsza z tym, na co), a ja skorzystałam z podanych tam adresów innych korespondentów, popełnił prawdopodobnie przestępstwo lub tylko naruszenie. Tymczasem firma ściga mnie wezwaniami, choć nie ukradłam, nie włamałam się nigdzie, a skorzystałam z metody, z jakiej zawsze korzystają dziennikarze zdobywając na kogoś namiary. Czy firma X, śląca do mnie „Wezwanie do zaniechania naruszeń” będzie ścigać adresata maila, z którego wzięłam adresy? Swojego klienta, czyli firmę Y, której interesy postanowiła chronić śląc do mnie owo „Wezwanie do zaniechania naruszeń”? Pewnie tak. Paradoksów jest w tym wszystkim masa. Zaczynając od tego, że e-maile idą do kosza bez czytania, a kończąc na tym, że jakaś firma medialna, w imię obrony interesów swoich klientów, śledzi moją korespondencję do mediów, bo ukrywa pod danymi dziennikarzy tzw. kontrolne adresy e-mail. A my naiwnie myśleliśmy, że słyszane w słuchawce stwierdzenie „rozmowa kontrolowana” i pieczątka na liście „ocenzurowano” to koniec świata. Nie proszę państwa! To nawet nie był początek końca.
Zaczynam powoli rozumieć tych, którzy nie korzystają z Internetu. Lepiej nie korzystać. Inaczej zawsze można coś naruszyć. Czy zdecyduję się usunąć swoje dane z Bazy Dziennikarzy X? Dam sobie jeszcze chwilę na przemyślenie. Niech mi emocje jeszcze bardziej opadną.
PS Czy ta historia nie może zniechęcić do tworzenia kultury?