Podcięte skrzydła

Spread the love

To o mnie i moim pisaniu. Niestety kije na mnie nie działają. Moja pisarska dusza uznaje tylko marchewki. Nie oznacza to, że nie jestem odporna na krytykę. Z tym sobie radzę. Ale z krytyką ostatnio się nie spotkałam, więc kije, które mam na myśli nie mają nic wspólnego z negatywną krytyką. Chodzi mi o sens mojego pisania w ogóle. Nikt nie zainteresował się żadną z dwóch moich książek przesłanych różnym wydawnictwom. Mam na myśli tę o kulisach dziennikarstwa „Kamerą i piórem” i tę wspomnieniową o dzieciństwie „Sisiorek i Miamol”, na którą nawet w swoim czasie podpisałam umowę. Niestety przyszły-niedoszły wydawca, który przeczytał całość jednym tchem i się zachwycił już na początku, zaraz po podpisaniu umowy złamał wszelkie zasady współpracy z autorem. Potem przyszły do mnie maile od jego autorów, w których nie zostawili na nim, a właściwie jego profesjonalizmie i uczciwości suchej nitki, może więc dobrze, że to się tak skończyło.

Do tego doszły ostatnie honoraria za książki. Po raz kolejny od wprowadzenia VAT tak nędzne, że wyć się chce. No i standardowo wypłacane z opóźnieniami, więc nie można zaplanować żadnych wydatków, bo forsy właściwie nie ma. Nawet jak już ta forsa wpłynie to trzeba popłacić zaległe rachunki i… no właśnie. Co? Czytelnicy pytają czy będzie trzecia część „LO-terii”, a ja pytam siebie czy w ogóle warto pisać? Nie wierzmy w bajki, że ktokolwiek pisze dla siebie. To kretyńska hipokryzja. Nikt dla siebie nie pisze. Każdy pisze, by ktoś to przeczytał. Powstaje więc pytanie. Jak mam pisać dla innych, żeby godnie żyć? Piszę bloga za darmo. Mam z tego satysfakcję w postaci listów. Ale z powieści satysfakcja mi nie wystarczy. Chciałabym, by to co napiszę zostało wydane. Jak teraz zabrać się za pisanie dalszych rozdziałów „Siłaczy” czy czegokolwiek innego, skoro honoraria są tak małe? W tej chwili piszę te słowa siedząc w pokoiku hotelowym, z którego nie mogę się ruszyć (na szczęście mogę tu siedzieć do jutra), bo… benzyny w baku mam na 50 kilometrów, a do domu jest ponad 80. Pieniądze miałam dostać wczoraj, więc takiej sytuacji nie wzięłam pod uwagę. W portfelu miałam ostatnie 15 złotych, za które bezczelnie kupiłam sobie talerz rosołu, apap na ból głowy i butelkę pepsi. Przed oczami staje mi czarno biały plakat z rodzinką, która siedzi za stołem i pyta: „jak tu teraz żyć za…” ja też o to pytam. Co nie napiszę i wyślę wydawnictwom to mówią: „czyta się fajnie, ale my szukamy czegoś innego. Czy mogłaby pani napisać coś takiego, jak to?”. I podtykają mi pod nos książki, które stały się bestsellerami. Dlaczego mam pisać kalkę czegoś? Czemu nikt nie chce popracować nad zrobieniem bestsellera z tego, co już napisałam? Przecież wiadomo, że sukces książki zależy od tego, czy wmówi się czytelnikom, że to jest coś! Mogłabym podać setki takich przykładów. Tak, jak mogłabym podać setki przykładów świetnych książek, które przeszły bez echa, bo ich wydawcom nie chciało się zainwestować w promocję. Gdy wydawałam „LO-terię” redaktor książki powiedział mi, że mój wydawca ją zmarnuje. Poniekąd tak się stało. Patrzę w marne wyniki sprzedaży i liczbę recenzji. Poza jedną negatywną (nomen omen napisaną przez zbuntowaną córkę przyjaciela) są same pozytywne. A ja dziś jestem tu gdzie jestem. Pomysły mam, ale jak zająć się ich realizacją i pisaniem, kiedy nie mam jak to się mówi „co włożyć do gara”? Jedyne co mnie pociesza to fakt, że nie jestem z tym sama. To dużo. To właściwie wszystko. Ale tak bardzo chciałabym coś jeszcze napisać.

PS. Wiadomość z ostatniej chwili. Oczekiwane pieniądze wpłynęły. Mogę zatankować auto i wrócić do domu. Uff!

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...