Ostatnio ciągle mam przed oczami jedną z ksiąg o Tytusie, Romku i A’Tomku. Konkretnie tę o wyprawie na wyspy nonsensu, a jeszcze konkretniej ten jej fragment, gdy bohaterowie zwiedzają wyspę biurokratów. Wszystko dlatego, że już pół roku trwają moje rozmowy z jednym z ukraińskich wydawnictw na temat wydania po ukraińsku „Klasy pani Czajki”. Oczywiście wszystko zmierza ku (mam nadzieję szczęśliwemu) końcowi, ale nie jest łatwo. Najpierw moja przyjaciółka w roli agentki prowadziła korespondencyjne rozmowy po angielsku. Słane były maile, egzemplarz powieści po polsku i jej fragmenty przetłumaczone zarówno na rosyjski, jak i ukraiński, potem było dogadywanie treści umowy i gdy wszystko już wydawało się omówione nastąpiły problemy, których pojąć nie mogłyśmy. Chcą mój adres i dane banku, w którym mam konto w euro. Przecież już to mają. O co chodzi? Poprosiłam o pomoc kogoś, kto po ukraińsku mówi biegle. Zadzwonił do Charkowa i… całej naszej trójce opadły ręce. Charków zażądał najpierw przetłumaczenia na angielski (sic!) i na ukraiński (sic!) też – mojego adresu domowego. I tak po angielsku adres brzmi „Dabrowki street”, po ukraińsku, gdzie „ą” i „ó” nie ma jest to „Dombruwki” pisane cyrylicą. To oczywiście nie koniec próśb i piętrzących się problemów. Potem poproszono o przetłumaczenie na ukraiński i angielski nazwy banku, do którego ma wpłynąć dla mnie to nieszczęsne honorarium płatne w euro. Wszelkie informacje, że to mBank i wysłanie adresu internetowego banku, a także wysyłanie metodą „wytnij-wklej” tego, co uzyskałam w rozmowie z infolinią mBanku okazało się działaniem niewystarczającym. Adres banku musieliśmy tłumaczyć na angielski, a na ukraiński cyrylicą. Kiedy już i z tym się uporaliśmy, przyszła odpowiedź, że chcą jeszcze raz całą powieść po polsku, choć rekomendowana przez nas tłumaczka ma całość, a oni mają książkę. Poza tym Charków chce, bym sama wpisała do umowy swój adres e-mail (zaznaczyli na żółto miejsce gdzie mam to zrobić), jakby znów nie mogli metodą „wytnij-wklej” sami tego zrobić. Do tego doszły koszty i to po mojej stronie. Na szczęście nie tak wielkie, bo zamknęłam się w niecałej stówce, ale było to irytujące. Najpierw zażądano bowiem, by mój podpis na trzech egzemplarzach umowy poświadczył notariusz, a potem, bym dostarczyła zaświadczenie, że płacę podatki na terenie Rzeczpospolitej Polskiej. Podpis mam poświadczony, ale na ten ostatni dokument jeszcze czekam. I tak sobie myślę, że Papcio Chmiel, gdy trzydzieści lat temu opisywał wyspę nonsensu z biurokratami, którzy mówili: „Nie ma to jak ładny, duży dokument” chyba jednak nie wziął tego z sufitu. Musiał być choć raz na wschodzie.
Author: Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...