Szpital ustawia priorytet

Spread the love

Od kiedy sięgam pamięcią w moim życiu gdzieś tam funkcjonował szpital, jako jedno z miejsc, które są częścią życia. W szpitalu pracowała bowiem moja mama. Nie lubiłam jej pracy, ale to już zupełnie inna historia. W Instytucie Matki i Dziecka  „szalał” bowiem tzw. „Pan Profesor”, którego nazwisko przemilczę, bo nie był fajny. Kiedy byłam mała często słyszałam, że na mamę krzyczy. O mnie też wyrażał się okropnie, bo per „bachor”. Opisałam to zresztą w swojej książce „Sisiorek i Miamol, czyli jak zostałam pisarką”, która ma ukazać się drukiem pod koniec czerwca.

Choć szpital jest częścią życia to nie przepadam za szpitalem. To tam trzykrotnie zrobiono mi pewien zabieg bez znieczulenia. O czym niespecjalnie chcę mówić publicznie, więc… przemliczę. W każdym razie przez całe moje dzieciństwo szpital stanowił pewien element mojej codzienności.

Piszę o tym wszystkim, bo wczoraj byłam na spotkaniu autorskim w pewnym śląskim szpitalu. Działa tam szkoła dla dzieci, które leczą się na oddziale hematologii. Pytano, czy psychicznie dam sobie z takim spotkaniem radę. Uznałam, że dam, bom zaprawiona w szpitalnym boju i… poszłam. Już jako dziecko napatrzyłam się przecież na różne dramatyczne choroby. Widziałam dzieci urodzone bez nosa, z naczyniakami, wodogłowiem, nowotworami skóry, oparzeniami itd. Stwierdziłam więc, że nic mnie nie wzruszy. Przecież nigdy nie brzydziłam się chorego człowieka, fizjologii itd. Lekarzem nie zostałam tylko dlatego, że po pierwsze chciałam pisać, a po drugie medycyna to wielka odpowiedzialność. Jestem tchórzem. Bałabym się, że złą diagnozą kogoś zabiję.
W każdym razie myślałam, że spotkanie autorskie z chorymi dziećmi i młodzieżą to jedno z wielu spotkań. To także wizyta taka, jak wtedy u mamy w pracy, gdy bym dzieckiem. Chyba oszukałam samą siebie. W dzieciństwie, ja tamte chore dzieci tylko widziałam. Z niektórymi nieświadoma tego, co im dolega bawiłam się. Z tymi teraz – świadoma ich sytuacji – rozmawiałam. To coś więcej niż patrzenie.

Podczas spotkania trzymałam się dzielnie. Opowiadałam kawały, anegdoty z własnego życia i dzieciństwa starając się, by było wesoło. Mimo że na widok szesnastolatka w specjalnej septycznej masce (lekarze nie pozwolili mu przyjść, ale on tak bardzo chciał) aż mnie coś skręcało w środku. Wiedziałam, że zebrani na sali przygotowywali się do tego spotkania. Na ścianie były stosowne informacje, była gazetka z moimi zdjęciami, a poza tym dostałam prezent. Namalowany specjalnie dla mnie na terapii zajęciowej obrazek na płótnie przedstawiający niezapominajki – moje ulubione kwiaty.

Potem nadszedł czas odwiedzenia tych, którzy na spotkanie przyjść nie mogli, bo leżą w izolatkach. Byłam więc u dziewczyny, która jest po kolejnej chemii i teraz jest przełomowy moment w leczeniu – jej organizm zdecyduje czy walczy czy się poddaje. Miała piękne rysy twarzy i kolorowe paznokcie – jedyny element normalnego życia podobnego do tego poza szpitalem. Byłam u nastolatka, którego bolą kości tak, że leży już tylko na boku i dostaje silne środki przeciwbólowe, a lekarze próbują dociec przyczyn i wynaleźć lek, by mu pomóc. By wywołać uśmiech na wychudłej twarzy opowiadałam, że mój syn czasem wagaruje i często kłamie, że był w szkole, a ja potem przyłapuję go na ściemnianiu. Śmiał się wraz ze mną z tego, jakie kaszany robią rodzicom nastolatki.

Byłam i u drugiego chłopca, którego mogłam odwiedzać tylko w specjalnej masce. Jest po przeszczepie szpiku i choć przeszczep się przyjął, to są pewne powikłania. Opowiadałam mu, że pierwszy raz mam taką maskę na twarzy (bo to była prawda) i gdybym wiedziała, że tu się tak przychodzi w odwiedziny to wzięłabym z domu maskę przeciwgazową – wyglądałabym na pewno śmieszniej. Mam taką, a mój syn zwinął ją kiedyś bez pozwolenia z mojego gabinetu, by w szkole z drugim kumplem w takich maskach siedzieć w ostatniej ławce jak dwa słonie z trąbami. Ta historia wywołała uśmiech na pobladłej twarzy.

U każdego mogłam być tylko kilka minut, bo na dłuższe wizyty lekarze nie zezwolili. W końcu to szpital, a nie wczasy. 

Po wyjściu stamtąd jeszcze jako tako funkcjonowałam. Dopiero gdy wsiadłam do autobusu popłynęłam. Rozryczałam się rak strasznie, że miałam wrażenie, że wszyscy gapią się na mnie i myślą, że jestem psychiczna, ale ja nie mogła się powstrzymać. Na dodatek jechałam na spotkanie z koleżanką, która jest łysa i w peruce i nie ma jednej piersi, więc należny do klubu Amazonek. Z jakich powodów – wiadomo. Poczułam strach o wszystkich, których odwiedziłam i jednocześnie pomyślałam, że nie mam żadnych problemów. Że to co do tej pory wydawało mi się jakimś dramatem jest po prostu czymś śmiesznym jeśli nie żałosnym. Napisałam to zresztą na facebooku, a wtedy koleżanka dopisała: „Zawsze uważałam, że szpital właściwie ustawia nam priorytet”. Oj ustawia!

Print Friendly, PDF & Email

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...