Myślałam czy pisać o tym? Czy nie… Ale chyba za bardzo boli i muszę to z siebie wyrzucić. Wczoraj dowiedziałam się, że za spotkanie, z którego wracałam, jako gapowiczka nie chcą mi zapłacić, bo… byłam nieprzygotowana. Boże! Element nieprzygotowana w swojej opowieści o gapiostwie taktownie przemilczałam, ale teraz… czuję się zwolniona z bycia taktowną. Nadal nie napiszę, co to za szkoła, co to za miasteczko i co to za województwo, bo wystarczy mi, że ja wiem i oni wiedzą. Pierwszy raz w moim życiu w czasie organizacji spotkania zostały złamane wszelkie zasady profesjonalizmu. Wspomnę więc tylko sposób odbierania mnie z dworca, stanie na deszczu wydzwanianie do pani dyrektor, która nie odbierała telefonu oraz to, że tych, co mieli mnie odebrać znalazłam… cudem. Nie znali mojego nazwiska, wiec przywitanie brzmiało, co najmniej dziwnie. W ogóle przyjechali na dworzec po panią z jakiejś organizacji od Funduszy Europejskich i dziwili się, że przyjechałyśmy z ta panią osobno i że się nie znamy. Krótko wspomnę też, że w dniu spotkania od rana byłam na nogach, a od dziewiątej w pełnej gotowości, ale młodzież ze szkoły przyszła po mnie o 11:30…
Ważniejsze jest dla mnie to, że do dziś nie wiem, kto za spotkanie odpowiadał. Zapraszała pani dyrektor, ale ją zobaczyłam na końcu w okolicznościach, o których już wspomniałam. Nie jest więc chyba możliwe, by odpowiedzialną za spotkanie była osoba, która nawet przed tym spotkaniem nie ustala ze mną ŻADNYCH szczegółów.
W dniu spotkania najpierw młodzież zaprowadziła mnie do szkoły, zabrano mi walizkę z książkami (w ostatniej chwili wyjęłam z niej audiobooki i jedną książkę) i zaprowadzono na wywiad, który był kilkakrotnie przerywany wchodzeniem jakichś ludzi i nie został dokończony. Potem powiedziano, że idziemy na spotkanie. Okazało się, że do innego budynku. (Znów prowadziła mnie młodzież.) Na miejscu okazało się, że to Dom Kultury. Nie zdążyłam wziąć reszty książek z walizki. W Domu Kultury na sali pełnej ludzi na scenie stał stolik i mikrofon. Miałam ze sobą laptopa. Siedząca obok nauczycielkę pytam o to jak to podłączyć. Wzruszyła ramionami. Pytałam ją o moje książki, bo swoje egzemplarze zostawiłam w walizce w szkole. Ze sobą miałam tylko „Dziewiętnastoletniego marynarza”, którego przywiozłam w prezencie dla szkolnej biblioteki i którego zresztą nie zdązyłam wręczyć, bo potem w całym tym zamieszaniu zapomniałam. Siedząca obok mnie na sali nauczycielka odpowiedziała mi, że w razie czego pożyczy mi swoje egzemplarze moich książek. Mam na spotkania przygotowanych kilka prezentacji multimedialnych. Tym razem czułam, że nie mam szans na pokazanie żadnej. Nie miałam kogo spytać o to ile czasu przewidziano na spotkanie. Nikt się mną nie interesował. Jak posadzono mnie w pierwszym rzędzie tak i siedziałam. Na scenie produkował się chłopiec i grał na skrzypcach. Choć stała tam też tablica z moim imieniem i nazwiskiem – zapowiadająca uczennica zapomniała jak się nazywam. Nazwisko wypowiedziała po dłuższej przerwie. Pełna nadziei wciągnęłam jeszcze na scenę torbę z laptopem. Postawiłam przy schodach. Ze sceny powiedziałam, że z reguły ludziom cos pokazuję, że mam prezentacje. Chyba naiwnie myślałam, że nagle skądś zjawia się rzutnik z ekranem. Nikt nie powiedział mi, że rzutnika nie będzie ani czego ode mnie ktokolwiek oczekuje. Zdana byłam sama na siebie. Powieści zostały w walizce. W garści miałam tylko książkę dokumentalną, której fragmenty czytam, gdy mogę pokazywać odpowiednią prezentację. Spytałam ile mam czasu, usłyszałam, że dwie godziny. Tradycyjnie spytałam, czy ktoś zna moje książki. (Gdy nie zna – mam swoją mowę itd.) Okazało się, że znają, więc spytałam czy mają jakieś pytania. Z reguły w takich sytuacjach mają ich setki. Tu też było podobnie. Zasypiali mnie pytaniami. Kilka razy rozgadałam się aż usłyszałam, że trzeba kończyć. Miałam jeszcze w zanadrzu czytanie dwóch krótkich fragmentów książek niepublikowanych, choć też lepiej się je czyta, gdy mogę pokazywać prezentacje, ale nagle spotkanie skrócono, więc nie było sensu sięgać po „manuskrypty” do torby z laptopem. Musiałam jeszcze stać na schodach kilkanaście minut, by dostać swoją kurtkę i w kucki podpisywać kroniki i ksiązki. Wczoraj dowiedziałam się, że byłam nieprzygotowana, nie miałam prezentacji, zdałam się na młodzież i nic im nie przeczytałam! Mogłabym odpowiedzieć, że trzeba było przyjść po mnie godzinę wcześniej, zaprowadzić do sali spotkań, dać rzutnik, bym podłączyła laptopa. Ale… po co? Są biblioteki, do których przyjeżdżam na spotkania co roku. Są czytelnicy, którzy przyjeżdżają sami z siebie na moje spotkania, a nie są na siłę ściągani na nie przez nauczycieli i… wracają na następne spotkanie. Ulubiony zapłacił mój mandat, więc nie chcę nawet już nawet tego honorarium. Poznałam właśnie klasę człowieka, który przyzwyczajony jest do czołobitności. Mam zresztą przeczucie, że postąpiła ze mną tak dlatego, że przeczytała mój poprzedni wpis na blogu. Znalazła więc pretekst, by nie zapłacić. Życzę jej Wesołych Świąt. Moje wesołe będą na pewno! I nie dlatego, że pracuję i w Wigilię i w pierwszy dzień świąt! Jestem ostatnio mimo wszystko bardzo szczęśliwym człowiekiem.
PS Dziękuję mojemu stałemu czytelnikowi, który był na kilku moich spotkaniach i gdy wtedy z mandatem w kieszeni siedziałam w pociągu zadzwonił, by zaoferować pomoc. Nigdy tego nie zapomnę!
PS 2. Dziękuję Henremu, który kiedyś kupił moje książki dla kuzyneczki, a teraz dzięki temu, że znał numer mojego konta przesłał mi na nie pieniądze, bym kupiła sobie jakiś prezent. Dawno tak wzruszenie nie ścisnęło mnie za gardło.