Kolejny dzień zastanawiam się nad tym, czy nie zmarnowałam ostatniego pół roku na rozmowy z wydawnictwem, które właściwie od początku wodziło mnie za nos. Otóż jeszcze w wakacje znalazł się wydawca chętny do opublikowania fragmentów bloga w postaci książki. Ponieważ rozmowy były zaawansowane włącznie z przeglądaniem umowy, więc automatycznie przestałam szukać innego wydawcy, a nawet dwóm, którzy się później zgłosili odmówiłam, mówiąc, że nieaktualne, choć umowa jeszcze nie była podpisana. Pewnego dnia w notesie pod jedną z październikowych dat wpisałam dwa słowa: „podpisanie umowy”. Był to dzień, kiedy miałam spotkanie autorskie dwieście kilometrów od Warszawy i na to podpisanie umowy pędziłam jak oszalała z innego miasta. Dojechałam na czas. Głodna i zmęczona, ale dojechałam. Rozmowa trwała dwie godziny. O wszystkim, ale nie o tym o czym trzeba. Marnowałam czas na grzeczności i inne drobnostki, by dowiedzieć się w niezwykle rozwlekłej opowieści, że to wszystko co przeczytali i co chcą wydać jest fajne, ale za długie, a gdyby ktoś miał to skrócić to trzeba mu zapłacić. Oni mają tu zresztą wybitną redaktorkę, która rzecz czytała i mogę do niej zadzwonić po stosowne uwagi. No w porządku. Poproszę o telefon. Mogę z redaktorką rozmawiać. No niestety… żeby mi podać jej telefon muszą uzyskać jej zgodę, więc… muszę czekać aż redaktorka podniesie słuchawkę lub odezwie się do wydawcy. Oczywiście powiedziałam, że tego iż moja propozycja jest długa mam świadomość, bo przecież pokazałam całego bloga, by wydawca wiedział o czym mowa, ale mam przygotowany skrót. Wiem jak książka ma wyglądać. To wybór wpisów takich ponadczasowych. Muszę go tylko trochę doszlifować. Wiem o co mi chodzi i co ma być w książce, bo mam swoją wizję i nie jestem idiotą, by publikować coś, co jest „wczorajsze”. Z wydawcą umawiam się, że przyślę to co przygotowałam, no i zadzwonię do wspomnianej redaktorki. Na jej namiary czekam dwa dni. Wreszcie dostaję, dzwonię i… rozmawiamy. Jednak rozmowa niczego nowego nie wnosi, bo ja to co ona mi mówi o ulotności niektórych tematów wiem i mam tego świadomość. Wiem też, że poruszam tu różnorodne sprawy, ale właśnie to uważam za atut. Każdy znajdzie coś dla siebie. Pani redaktorka mówi, że będzie czekać na cynk z wydawnictwa, a ja w ciągu kilku dni ślę wydawcy obiecany skrót. W ciągu czterech dni to robię i na biurko wydawcy trafia tekst skrócony z 1200 stron do 400. Zero reakcji. Dzwonię i pytam czy dotarło. Tak, ale… teraz są Zaduszki. Potem jest 11 listopada. Potem są Andrzejki. Potem są Mikołajki. Potem jest okres przedświąteczny. Wreszcie są Święta Bożego Narodzenia. Potem początek roku i wchodzi VAT na książki i… wszystko się opóźnia. Gdy wreszcie dochodzi do spotkania dowiaduję się, że trzeba jednak wybrać jeden wątek, bo oni zrobili jakieś badania, a poza tym ten VAT wchodzi. No i oni mają pomysł na promocję, mają wizję i generalnie najlepiej jakbym coś jeszcze zaproponowała scalającego. Nie tylko same teksty z bloga. Blogiem są oczywiście zachwyceni. Jedna pani z wydawnictwa, taka która decyduje o tym co wydają, tak się zaczytała tekstami z bloga, że się ocknęła na pętli tramwajowej. Jednak oni proszą o coś innego. No pięknie, ale… można było tego wszystkiego uniknąć. Można było na początku powiedzieć, że nie. To jedno słowo i znam je na pamięć. Słyszałam wielokrotnie z ust wielu ludzi i to nawet takich, którzy nigdy nie czytali tego co napisałam. Propozycja bym znów nad tym wszystkim siedziała i przerabiała doprowadza mnie do niemal szewskiej pasji, bo tak naprawdę ja chciałam wydać bloga, a ktoś proponuje mi napisanie nowej książki! Jestem tak wściekła, że mam ochotę podpalić wydawnictwo. Biorę jednak dwa głębsze oddechy i… siadam do książki. Kiedyś taką zaczęłam, ale z powodu braku czasu odłożyłam. Nazwałam ją „Kamerą i piorem” i w zamierzeniu miało to być dziennikarstwo i telewizyjne i prasowe pokazane od kuchni. Wracam teraz do tego pomysłu, ale… przerwałam pracę nad „Siłaczami”. Siadłam potulnie do tej „Kamery i pióra”. Uczucia mam jednak mieszane. Po pierwsze przez lata wielokrotnie byłam na rozmowie u różnych wydawców, którzy mówili, że podoba im się moje pisanie, ale proszą o książkę taką a siaką i tu padały konkretne zamówienia – przeważnie nie w moim stylu. Każdemu odpowiadałam, że jak napiszę to na co czekają to się odezwę i wychodziłam. Ten jeden wydawca zamiast powiedzieć to co inni – przyjął moją propozycję. A potem zamiast uczciwie powiedzieć, że rezygnuje (nie ważne czy z jakichś powodów, czy zupełnie bez powodu) – robi ze mnie wariatkę. Przyznam, że chętnie zatrzasnęłabym drzwi, ale moja przyjaciółka i agentka w jednej osobie namawia, bym nie odpuszczała. Że ona czuje, że to będzie dobre posunięcie. Ja już nic nie czuję, ale nie chcę zawieść przyjaciółki. W kńcu ostatnie rozmowy z nimi to ona prowadziła. I tylko martwię się, że zmarnuję kolejny czas. A „Siłacze” leżą tuż obok… Oświadczam jednak, że jest to moje ostatnie podejście do tego wydawcy.
PS. A może odezwać się do tych, którym powiedziałam, że sprawa nieaktualna? Też jakoś głupio…