Jak dobrze mieć sąsiada, czyli by żyło się lepiej

Spread the love

Kiedyś sąsiedzkie znajomości były inne. Ludzie pożyczali sobie jajka, cukier, mąkę itd. Dziś jesteśmy sobie obcy. Zamykamy się w domach, na strzeżonych osiedlach i nie znamy się. Często myślę, że to źle, ale czasem, że może to i dobrze? Zwłaszcza, od kiedy mieszkam w domu po prababci.
Kilka dni temu rano zobaczyłam w swojej skrzynce pozdrowienia od niejakiego pana S. Któż zacz? To pan, który był lokatorem domu, w którym mieszkam i którego kilka lat temu udało mi się wyeksmitować, bo tam nie mieszkał, a lokal zrujnował. Był sąsiadem moich rodziców, a potem moim.
Mój dom ma ciekawą historię. Prababcia zaczęła go budować w 1938 roku. W świeżo wykończony w 1939 uderzyła bomba. W mojej kuchni podczas kampanii wrześniowej było stoisko CKM-u. Na naprawdę dachu już nie było pieniędzy. Prababka znalazła kogoś, kto za to zapłacił w zamian za ¼ hipoteki. Tak dom zyskał współwłaściciela w postaci zupełnie obcego człowieka.
Gdy po wyzwoleniu rodzina wróciła do Warszawy w domu mieszkali już inni ludzie. Dom objęto zresztą kwaterunkiem. Prababcia jeszcze na początki przyjeżdżała, co jakiś czas na Kępę, dostawała podobno od mieszkających tam ludzi z łachy parę groszy. Zmarła w 1969 roku. W rodzinnych dokumentach mam rachunki za okna, naprawiane drzwi itd. Wiem, że po jej śmierci ojciec kilka razy próbował coś z tym fantem, czyi domem zrobić, ale bezskutecznie. Rodzina niby była właścicielem, ale nieruchomością administrowała daleka krewna – ojca ciotka, bo mieszkała tu opodal. Ona pobierała czynsze. My nie oglądaliśmy nawet złamanego grosza. A ponieważ była to starsza pani, więc nikt się nie buntował. Tak przeleciał czas aż do 1988 roku, kiedy ojcu udało się cudem odzyskać jedno z mieszkań – to, w którym dziś mieszkam. Zajmująca je kobieta miała jeszcze jedno mieszkanie i willę, a tu była z kwaterunku. Podobno pokłóciła się z rodzonym bratem, który postanowił ja z czystej polskiej życzliwości zadenuncjować i tak załatwił jej eksmisje. Ciotka, która pobierała czynsze nagle dowiedziała się, że dzielnica ma już osobę, która ma w mieszkaniu zamieszkać. Ponieważ oznaczało to, ze może nie mieć z tego tytułu żadnego zarobku, więc… zawiadomiła mojego tatę. Ten pojechał do urzędu i przedstawił dokumenty. Pani urzędniczka mało nie zemdlała. Widać było, ze i łapówka chyba została już wzięta i pewnie klucze przyobiecane, a tu nagle zjawia się właściciel. Zaczęło się piętrzenie trudności. Ojciec ponad rok udowadniał, ze nie jest wielbłądem i… wreszcie odebrał klucze do mieszania. Otworzyliśmy drzwi i… oniemialiśmy. Mieszanie było kompletnie zrujnowane. Pani, która zadenuncjował brat wyprowadzając się zabrała z niego nawet krany! W kuchni były zgniłe deski podłogowe. W jednym z pokoi brakowało nawet kaloryfera. Ojciec musiał wziąć pożyczkę z pracy, by móc tam z mamą zamieszkać. Lokatorzy-sąsiedzi… nie powitali rodziców z entuzjazmem. Jeden ojca pobił, drugi wniósł sprawę do sądu o przesuwanie ścian, przegrał i umarł zostawiając żonę. Słowem – zamieszkanie tu rodziców było rewolucją dla wszystkich. Wyobrażam sobie, że wielu z  nich zawalił się świat, bo pewnie mieli nadzieje na zasiedzenie. Trzecim lokatorem sąsiadem był pan S. Ile razy moja mama przez niego płakała – tylko ja to wiem. Mama wylądowała na Saskiej Kępie mocno schorowana. Cierpiała na gościec zniekształcający RZS, czyli reumatoidalne zapalenie stawów. Było to już stadium, kiedy nie pomagały blokady ze złota, ani specjalne kuracje. Nocami wyła z bólu, a mieszkający piętro niżej sąsiad urządzał imprezy. I to nie raz na jakiś czas, ale częściej, niż co weekend. Dla schorowanej starszej pani było to nie do wytrzymania. Choć nigdy nie miała zwyczaju chodzenia po sąsiadach i uciszania tym razem złamała swoja zasadę. Kilka razy zwróciła uwagę. Reakcja? Zero. Imprezy jak były tak były. Co tydzień. Czasem dwie, a nawet trzy w tygodniu. Zapewne podczas jednej z nich powstał napis na ścianie wykonany wielkimi czerwonymi literami „ŻONA PIEKARSKIEGO TO CIOTA REWOLUCJI”. Mama dowiedziała się o nim od robotników z pobliskiego warsztatu, którzy wleźli na dach warsztatu by zerwać gruszki. Mało nie pospadali z drabiny ze śmiechu. Najbardziej śmieszyło ich to, że ktoś to sobie namalował farbą nad łóżkiem i musi na to codziennie patrzeć. Nie wiem, kto był inicjatorem napisu. Pan S., czy jego urocza zona, która za kołnierz nie wylewała i często, gdy przychodziłam do rodziców leżała pijaniuteńka pod drzwiami na klatkę schodową. Mama dowiedziawszy się o napisie przestała prosić o zaprzestanie imprez tylko zatykała uszy sama wyjąc w domu z bólu i bezsilności. Ojciec twierdził, ze sąsiad to prymityw, więc proszenie o cokolwiek sensu nie ma.
Gdy moi rodzice zmarli i ja zamieszkałam na Kępie pan S. był tam już tylko zameldowany. Mieszkanie stało puste, a on przychodził raz na jakiś czas. Przestał tez płacić czynsz. Po kilku latach jego zaległości względem mnie przerosły kilka tysięcy złotych (gdzieś mam rozliczenie). Postanowiłam go wyeksmitować przesyłając list z rozliczeniem, ale… dobrowolnie opuścił lokal przekazując mi klucze, mówiąc, że przeprasza za napis, a forsy zaległej nie zapłaci, bo nic nie ma. I dodając, bym nie ścigała go po sądach, bo jest bankrutem. Ponieważ pewnego dnia siedząc w knajpie wysłuchałam jego strasznej opowieści o mnie (pełnej niewybrednych epitetów), bo nieświadom niczego opowiadał ludziom swoją wersje zdarzeń, więc… uznałam, że od takich ludzi trzeba z daleka. Zdecydowałam, że nie będę przez sąd ścigała za zaległości i machnęłam ręką na kilka tysięcy złotych ciesząc się, że się wyprowadził. Bomba wybuchła po wyprowadzce, bo dość szybko wydało się, dlaczego tak bez oporów się na nią zgodził. Kilka razy przyjeżdżali tu ludzie z baseballami, był za nim rozesłany list gończy, a ja pierwszy raz w życiu poznałam swojego dzielnicowego, bo policja – w tym tajna – przychodziła do mnie kilkanaście razy. Uspokoiło się po kilku latach. Myślałam, że pan S. będzie na zawsze dla mnie przeszłością, a tu pewnego dnia raniutko znalazłam w skrzynce na Facebooku od niego pozdrowienia i przyznam, że wytrzeszczyłam oczy. Po dość długim namyśle odpisałam do następuje:
„Panie S.
Oboje dobrze wiemy, jaki gnój tu Pan zostawił. Policja pytała o Pana, co najmniej kilkanaście razy. Dzięki temu po raz pierwszy w życiu znam swojego dzielnicowego. Byli tu po Pana i jacyś ludzie z baseballami i jacyś tajniacy. A ja niestety mam bardzo dobrą pamięć i świetnie pamiętam, jak traktował Pan moją mamę, jak zachowywała się tutaj Pana niezwykle kobieca żona i w jakim stanie pozostawił Pan lokal, że o napisie na ścianie to tylko nieśmiało napomknę. Może chce Pan go na swoją tablicę na fb? Mam w postaci fotografii. Sądząc po pozdrowieniach zapewne napawa Pana dumą.
Chce też Panu przypomnieć, że mam świetny słuch, więc doskonale słyszałam jak pewnego dnia obrabiał mi Pan dupę w jednej z saskokępskich knajp. Dlatego proponuję, by pozdrowienia wsadził Pan sobie tam gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę.”
Myślałam, że pan Stefan nie odpisze, bo ja na jego miejscu bym nie odpisała, ale… Odpisał. Jak?
„Bardzo proszę na tablicę. Jesteś zwyczajnie bezczelna. Przez 45 lat twoja rodzina miała w dupie, co się z tym domem dzieje. Moja Babka musiała na klatce schodowej wytrzymywać szczyny kotów i kupy szczurów. Ja zostawiłem lokal w złym stanie? We łbie wam się przewróciło. Mam zdjęcia jak to wyglądało w 1945 roku i też chętnie na Fejsbuku pokażę. Jakieś roszczenia? Jak się dach rozwalił, dziadek (…) z (sąsiadem) wyłozyli kasę na jego naprawę, bo wyście mieli to w dupie. Mam stosowne dokumenty i też chętnie na FB opublikuję. Twojej matce serdecznie współczuję, ale myślę, że gdyby pozostała na Żoliborzu na zdrowie by jej wyszło. Zwyczajnie, nie kazdy nadaje sie na Saska Kepe. Obrabianie dupy patriotycznym ćwierćinteligentom to moja specjalność. Tym razem bez pozdrowień, szczeniaro.
No i nie zapominaj, że zachowałem się uprzejmie. Normalnie za taką wyprowadzkę płaci się grubą kasę, ciemniaczko.”
Postanowiłam zignorować. Nie będę odpisywała komuś, kto po pierwsze powinien cieszyć się, że nie ścigałam sądownie za należności, po drugie wyzywa mnie itd. A na dodatek w jakiś tam sposób oskarża mnie o zniszczenia kamienicy w 1945! Absurd! Mnie chodziło o to, co on zrobił z lokalem, a on mnie rozlicza z przeszłości, kiedy mnie nie było na świecie, a moja prababcia stawała pod domem i mogła sobie jedynie pozbierać orzechy. Pana S. zablokowałam i myślałam, że to koniec, ale… oto w mojej poczcie znalazł się mail, w którym pan S. przepraszał… „za nieprzyjemne inwektywy, które wczoraj mi się pochopnie wymknęły” Były tłumaczenia itd. Nie odpisałam i nie mam zamiaru. Pisanie o tym tutaj też nie jest formą kontaktu ani komunikatu dla niego, bo nie interesuje mnie co na mój temat sądzi. 
Cały wpis to jedynie refleksja, że PRL zrobił wielu osobom mentalną krzywdę. Wpakował ludzi do prywatnych domów i wmówił im, że wiele im się należy. Na dodatek oddając te domy właścicielom nie poinformował ich lokatorów, że w świetle prawa swoje odmieszkali i nie należy im się nic, a terminy wypowiedzenia obowiązują zgodnie z prawem. Kiedyś pewnie opiszę swój żywot kamienicznika (w którym popełniłam wiele błędów, przede wszystkim litując się nad losem lokatorów i nie wręczając im wymówień od razu). Opowiem wtedy o wyzwiskach, którymi byłam i czasem nadal jestem tu raczona, o sądach, po których mnie włóczą, oskarżeniach, które pod moim adresem miotają i setkach innych „przyjemności”. Ciężko mieć sąsiada, ale jeszcze ciężej, gdy jest nim lokator. I pomyśleć, że prababcia budowała ten dom po to, by wszystkim żyło się lepiej.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...