Często, gdy jeżdżę na spotkania autorskie, czytelnicy dowiedziawszy się, jak absorbujący jest zawód dziennikarza pytają czemu z niego nie zrezygnuję. Przecież miałabym wtedy więcej czasu na pisanie. Pewnie któregoś dnia tak zrobię, ale na razie jeszcze to wszystko mnie kręci. Dlaczego? To właśnie dzięki temu, że jestem dziennikarzem mogłam być w miejscach, które nie są dostępne dla zwykłych ludzi. To dzięki temu w swoim czasie jechała czołgiem PT80 „twardym”, transporterem opancerzonym „Rosomakiem”, czy wchodziłam na pokład samolotu wielozadaniowego AWACS. To dzięki temu widziałam z bliska jak rośnie Muzeum Powstania Warszawskiego czy Centrum Nauki Kopernik. Przede wszystkim jednak miałam możliwość osobistej rozmowy z ludźmi, z którymi normalnie bym pewnie nie rozmawiała. Bynajmniej nie mam na myśli aktorów, polityków czy muzyków. Bardziej chodzi mi o zwykłych ludzi, których mijamy na ulicach, ale o ich pewnych przeżyciach nie wiemy, bo tego nie mają wypisanego na twarzy. Wielokrotnie tu na blogu opisywałam rozmowy z powstańcami, żołnierzami czy zwykłymi ludźmi, którym wojna zabrała dzieciństwo czy młodość. Na co dzień nie rozmawiają o takich sprawach. Często nawet ich bliscy o tym nie wiedzą. Sam Mścisław Lurie – syn warszawskiej Niobe powiedział, że o przeżyciach własnej matki, czyli o tym, że w czasie Powstania Warszawskiego na jej oczach zabito jej dzieci, a ją samą – kobietę w zaawansowanej ciąży – też próbowano zabić strzałem w głowę, dowiedział się od obcych ludzi. Ileż ja słyszałam historii, które mówiono tak naprawdę po raz pierwszy dopiero mnie. Obcemu łatwiej. Można mu się wypłakać. O ileż razy ludzie płakali mi do kamery! Nigdy nie zapomnę łez jednego z pułkowników, gdy tuż po katastrofie smoleńskiej jeździłam nagrywać wspomnienia o biskupie polowym Tadeuszu Płoskim i jego adiutancie księdzu Janku Osińskim. To właśnie te rzeczy opowiadane często poza kamerą i to jak są opowiadane sprawiają, że ciągle jeszcze chcę być dziennikarzem.
Ostatnio miałam dwa takie zdarzenia, po których znów pomyślałam, że to jednak jest fascynujący zawód. Otóż najpierw poszłam na wieczór promujący książkę Heleny Kowalik „Warszawa kryminalna”. To zbiór 28 sądowych reportaży, które pokazują najsłynniejsze sprawy ostatniego dziesięciolecia toczące się przed warszawskimi sądami. Gdyby nie zawód dziennikarza pewnie o promocji bym się nie dowiedziała. Sama książka oczywiście jest dostępna dla wszystkich, z autorką można się skontaktować choćby przez jej stronę www, ale… nie o to chodzi. Wieczór autorski był szczególny, Byli na nim obecni niektórzy bohaterowie tych reportaży, a także prokuratorzy i sędziowie. Z sali padały różne pytania. Emilian Kamiński, który czytał fragmenty rozpoczął nawet dyskusję na temat kary śmierci. Reportaże są zwykłe i niezwykłe. Opisują oszustwa matrymonialne przy użyciu portali randkowych, morderstwa dla pieniędzy, strzelające do siebie gangi, sfałszowane testamenty dla zdobycia wartościowych kamienic na Pradze, lekarzy oskarżonych na skutek intrygi politycznej, a także głośne na całą Polskę utopienie czteroletniego Michałka w Wiśle. Niezwykłe jest to, że Kowalik nie moralizuje i nie ocenia niczego. Pokazuje żmudny proces dochodzenia do prawdy. Pokazuje toi, o czym media przeważnie już milczą, jak w przypadku głośnej sprawy utopienia Michałka. Wiedziałam wprawdzie, że matkę chłopca ostatecznie uniewinniono, ale dopiero z tej książki i z tego spotkania dowiedziałam się kto tak naprawdę nakręcał sprężynę oskarżeń przeciwko tej kobiecie i kto tak naprawdę spowodował, że wcześniej była oskarżona i skazywana za współudział, sterowanie zbrodnią itd. W książce nie ma jednak pewnej istotnej rzeczy. Tego dowiedziałam się z trwającego trzy godziny spotkania. Zadałam autorce bowiem pytanie, czy wierzy w sprawiedliwość polskich sądów. Skoro opisuje sprawy, które ciągną się latami, są rozpatrywane ponownie, wyroki kasowane itd. Co odpowiedziała? Że wierzy! To jest dla mnie najbardziej niezwykłe, bo ja wierzyć w sprawiedliwość polskiego sądownictwa przestałam po pierwszej sprawie, w której byłam stroną. Kiedy sąd dał wiarę fałszywym świadkom itd.
Na spotkaniu z Kowalik był obecny m.in. ojciec jednej z ofiar. Jego słowa, że wprawdzie dochodzenie do prawdy życia synowi nie zwróci, ale przynosi ulgę, zapamiętam na długo.
Kilka dni po spotkaniu z Heleną Kowalik i jej pierwszym od lat pitawalem po raz drugi pomyślałam, że jednak mój zawód jest fajny. Otóż pojechałam na promocję niezwykłego albumu fotograficznego. Tytuł jakże wymowny – „Kolory wojny”. Przyzwyczajona do czarno-białych zdjęć ze swojego dzieciństwa patrzyłam po raz kolejny zdumiona kolorami fotografii Juliana Bryana amerykańskiego reportera, który był w Warszawie w 1939 roku, bo to one są treścią albumu. Nagle zobaczyłam, że trzydzieści lat przed moim urodzeniem świat jednak naprawdę był kolorowy. To zdumiewa! Część fotografii została pokolorowana przez ich autora po powrocie do Stanów Zjednoczonych jeszcze w 1939 roku, część była kolorowymi slajdami. A jednak świat musiał być wtedy barwny mimo wszystkiego co działo się wokół. Zdjęcia dokumentują różne rzeczy i zdarzenia. Na przykład dwunastoletnią Kazię nad ciałem zabitej siostry. To jej zdjęcie obiegło cały świat i stało się symbolem II wojny światowej. Otóż w Domu Spotkań z Historią gdzie promocja miała miejsce mogłam poznać panią Kazimierę. Już dawno nie dwunastoletnią, ale cały czas pamiętającą moment, kiedy była wykonana fotografia.
– Jaki on był fajny ten Bryan. Jaki wesoły! Nie wywyższał się! – mówiła dziś już osiemdziesięciotrzyletnia pani Kazimiera. A potem opowiadała jak nie mogła uwierzyć w to co zobaczyła. Jak szukała siostry, jak znalazła ja leżąca na jednym z podwórek. I właśnie wtedy, kiedy tak krzyczała zjawił się amerykański reporter z aparatem. Dziś powiedzielibyśmy, że może paparazzi, ale wtedy były inne czasy. Bryan był jeden i to on swoimi zdjęciami pokazywał światu, ze Niemcy prowadząc wojnę z Polską złamali wszelkie konwencje. Pokazywał bombardowane przez ich samoloty szpitale, prywatne domy i osiedla. Pokazywał ludność cywilną kopiącą rowy przeciwlotnicze. Wśród nich starozakonnych w chałatach – nieświadomych tego, ze już za kilka tygodni dostana opaski z gwiazda Dawida i jako podludzie trafią do obozów i komór gazowych. Bryan ze swoim aparatem i kamerą (film dokumentalny o tym, co nakręcił wtedy w Polsce wyświetlała niedawno TVP) trafił w okolice Starówki. Na jednym z podwórek przy Wójtowskiej zobaczył chłopca z kanarkiem w klatce. Sfotografował go. Ten chłopiec to pan Zygmunt. Wtedy dziesięciolatek. Z kanarkiem w klatce błąkał się wśród ruin. Na jedno z podwórek pobiegł zobaczyć czy stoi dom, w którym mieszkali koledzy. Domu nie było, ale koledzy ocaleli, bo akurat byli gdzie indziej. To wiem od pana Zygmunta. Oboje i on i pani Kazimiera opowiadali jak spotkali Juliena Bryana dwadzieścia lat po zrobieniu tych zdjęć. Nie byli już dziećmi. Kazimiera dopiero na tych zdjęciach zobaczyła, kto jeszcze był obok w tamtym dniu i w tamtym miejscu oprócz niej, bo poza Bryanem nikogo nie pamiętała. Tak była oszołomiona pierwszym spotkaniem ze śmiercią.
Oglądanie zdjęć to jedno. Rozmowa twarzą w twarz z jednym z jego bohaterów to coś innego. I właśnie fakt, że jako dziennikarz mam takie możliwości sprawia, że cały czas jeszcze nim jestem.
Author: Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...