Ucinanie palca i kąsanie ręki, czyli jak trudno jest pomagać

Spread the love

W jednym z wydawnictw cały czas leży moja książka „Kamerą i piórem”, która mam nadzieję, że w końcu się ukaże. Jeden z jej fragmentów dotyczy historii sprzed mniej więcej dziesięciu lat. Przytoczę go tu nie bez powodu, ale o tym później.

„Bohaterce bardzo chciałam pomóc, ale ona nie tylko uznała, że jej nie pomogłam, ale oskarżyła o to, że zaszkodziłam. Oczywiście ma do tego prawo. Niestety ja twierdzę, że uległam pewnej manipulacji z jej strony. Niby od początku czułam, że coś tu jest nie tak, a jednak… dawałam prowadzić się na smyczy jak dziecko. Pewnie dlatego, że nie mam rodziców i za nimi tęsknię. Pani, która była mniej więcej w ich wieku, dałam się poprowadzić za rękę. Pani Zofia, lat 80 z hakiem chciała ze mnie zrobić narzędzie swej zemsty. Nie udało się, więc stałam się kolejnym obiektem jej nienawiści. Ale po kolei.

Do redakcji Telekuriera napisała kobieta Zofia M., której męża Andrzeja M. zamęczono w jednym z warszawskich szpitali. Szpital traktował ją okropnie. Pani Zofia opisała to szczegółowo w liście i załączyła karteczkę, z której wynikało, że została na przykład przez władze szpitala wylegitymowana, a nie jest to do końca zgodne z prawem. Przesłała mi również całą swoją korespondencję z Okręgową i Naczelną Izbą Lekarską, które nie znalazły nieprawidłowości w sposobie leczenia pacjenta. No i zdjęcia. Nie znam się na medycynie, ale fotografie, które wypadły z listu wydały mi się przerażające. Był na nich nieżywy człowiek cały w jakichś czarnych plamach. Zadzwoniłam do kobiety. Płakała tak strasznie, że aż mnie coś chwytało za serce. Jakże dobrze ją rozumiałam. Nie żyli już oboje moi rodzice i dość często zastanawiałam się, czy nie zmarli dlatego, że w szpitalu lekarze nie zadbali o nich należycie. Porozmawiałam z nią dość długo, a potem zadzwoniłam do szpitala. Nie chciano ze mną rozmawiać. Lekarze byli wyjątkowo niemili. A sekretarka na neurologii potraktowała mnie naprawdę okropnie. „A jednak jest coś na rzeczy. Czyżby kolejna afera jak w łódzkim pogotowiu?” – pomyślałam i napisałam eksplikację. Dość szybko dostałam zgodę na realizacje reportażu. Z mieszkającą na obrzeżach Warszawy panią Zofią umówiłam się pewnego dnia na popołudnie. Przyjadę po nią i razem pojedziemy na cmentarz, na grób ukochanego męża. Tam porozmawiamy. Najpierw jednak chcę pojechać do szpitala. Nie chcieli umówić się na rozmowę? To zadziałam z zaskoczenia. W końcu zgodnie z prawem prasowym wolno mi filmować szpital, bo nie jest to obiekt strategiczny, a użyteczności publicznej. Wparowałam z kamerą na teren oddziału neurologii. Ordynator spojrzała na mnie i powiedziała:

– Skoro pani już jest, to niech pani wejdzie, ale bez kamery. Zasiadłyśmy w gabinecie i po chwili przed moim nosem wylądował plik listów. Charakter pisma ich autora znałam. To było pismo pani Zofii M. Treść jednego z listów brzmiała:

„Do obywatelki K. Kiedy siadała pani do wigilijnego stołu i żegnała odchodzący rok, ja pośród grobów paliłam dla Pani świece prosząc Boga o sprawiedliwość. (…) Nie miała pani litości oby zabrakło jej dla pani. Nie jest ważne, że jakaś tam dziewczyna z Izby lekarskiej na podstawie fałszywych zeznań wypisała nędzne umorzenie, ale Pani wie przecież jaka jest prawda i że te czyny godne gestapowca będą na zawsze z Panią. Dla obrony swojego zastępcy, chama z dyplomem, czy warto było popełniać aż tak haniebne czyny, żeby na ich wspomnienie samej sobie plunąć w twarz? Za krzywdę jaka wyrządziła pani umierającemu do końca moich dni będę Boga prosiła, żeby zapłacił jej dzieciom a Pani będzie patrzyła i piekło czuła w duszy, że za jej grzechy cierpią dzieci. Łez i wszystkiego czego można życzyć wrogowi – troglodycie ja pani życzę. Wrzuci pani tę kartkę do kosza, ale na dnie duszy przypomni się w godzinę śmierci.”

Inne listy były podobne. Szok!

– Pani redaktor – tłumaczyła ordynator. – Ten człowiek miał osiemdziesiąt cztery lata! Stymulator serca, niewydolność krążenia. Do nas przyjechał ze stwierdzonym udarem mózgu. On był nieprzytomny, a ta kobieta twierdzi, że błagał ją o zabranie stąd i mówił, że czuje się tu jak w Oświęcimiu. Nie mógł nic jej mówić, bo nie był świadomy swojego stanu. Myśmy tu cudowali, bo widzieliśmy jej rozpacz, ale nie dało się go uratować. Jeszcze na koniec złapał zapalenie oskrzeli i płuc. On tak jakby nie chciał już żyć. Nam było straszliwie żal tej kobiety, ale… ona nie jest normalna. Wyzywała nas. Raz mówiła, że jest żoną, raz że nie jest. To dlatego ją w końcu wylegitymowałam. Ja już sama nie wiedziałam kim ona jest. Czy pani wie, że ona przywiozła tu karawan kiedy on jeszcze żył?!

Wychodzę ze szpitala. Krystian, który jest operatorem kłóci się z ochroniarzem, że wolno nam filmować budynek. Macham ręką byśmy wsiadali. Po drodze czytam chłopakom list pani Zofii. Stwierdzają, że musi być psychiczna. Nie wiem co robić. Jechać? Nie jechać? Boję się, że jak wrócę bez materiału wszyscy będą wściekli. Powiedzą, że temat został źle zdokumentowany, a tym samym naraziłam telewizję na wydatki, bo operatorowi i dźwiękowcowi trzeba będzie zapłacić.

– To co robimy? – z zamyślenia wyrywa mnie pytanie Przemka. To on siedzi za kierownicą. Nie zdążam odpowiedzieć, kiedy dzwoni moja komórka. To pani Zofia. Pyta za ile u niej będę, bo ona musi na cmentarz do męża. Podejmuję decyzję. Jedziemy do niej. Może ja czegoś nie rozumiem. Niech teraz przemówi pani Zofia. Zajeżdżamy przed bogatą willę. Wita nas starsza, elegancka pani. Swój skórzany plecak zostawiam w samochodzie. Tak, jakbym przeczuwała słowa, które za chwilę usłyszę. A brzmią one tak:

– Wszyscy mnie okradają. Nawet Krzysztof P. wielki działacz Solidarności okradł mnie. Tyle lat go znałam, bo kiedyś byłam działaczką. Miał mi pomóc, ale ukradł nagrobek męża.

Ów działacz solidarności miał być wykonawcą testamentu pani Zofii. Czyhał na pieniądze. Pani Zofia chce cały majątek zapisać Kurii Biskupiej. Ale boi się, że nie będzie to należycie zrobione.

– Nie ma pani krewnych? – pytam.

– Nie. Mąż miał, ale to pazerni na pieniądze wstrętni ludzie. A może pani byłaby moim wykonawcą testamentu? Dostanie pani dziesięć procent mojego majątku.

– Nie proszę pani. Ja się nie nadaje do takich spraw.

Pani Zofia pokazuje mi jakieś pisma sądowe. Ilość procesów, które ma z ludźmi, chcącymi jej zaszkodzić jest szokująca. Opowiada mi po raz kolejny o tym, jak to w szpitalu ją legitymowali, a ona przecież jest żoną i wyjmuje dowód osobisty. Nie chcę tego oglądać. Mówię, że jej wierzę. Ale pani Zofia podtyka mi dokument pod nos i każe głośno przeczytać widniejące tam nazwisko zmarłego męża. Przypadkiem mój wzrok rejestruje w pamięci jej panieńskie P… Nawet nie przypuszczam, że będzie mi niedługo potrzebne. Że okaże się kluczem do jednej z większych tajemnic.

Pani Zofia pokazuje mi zdjęcia męża.

– Tak wyglądał na krótko przed pójściem do szpitala – mówi.

– Mogę je sfilmować? W końcu głupio mówić o czyjejś śmierci i nie pokazać zmarłego.

– Oczywiście – zgadza się pani Zofia i wyjmuje jeszcze inne zdjęcia. Tu oboje na wycieczce. A tu jak się poznali. To było ponad sześćdziesiąt lat temu. Pani Zofia opowiada przy tym, że pochodzi z kresów i zna świetnie rosyjski. Dlatego przez przeszło trzydzieści lat była nauczycielką rosyjskiego. Mąż był prawnikiem. W domu jest sporo egzemplarzy pisma świętego. Pani Zofia pokazuje mi unikalne wydania biblii z XVI wieku. Boję się ich dotknąć. Dopiero co posądzała kogoś o kradzież. A nuż zaraz posądzi i mnie? Oddycham z ulgą, kiedy wreszcie jedziemy na cmentarz. Wjeżdżamy w główną aleję. Kiedy dochodzimy do nagrobka pani Zofia robi coś, czego się nie spodziewałam. Trzykroć całuje pomnik. Szlochając rzuca się na ukwiecony grób. Nie umiem opisać jak było mi jej szkoda. Do rozmowy siadamy po dobrym kwadransie. Ona przy grobie. Ja na wprost.

Pani Zofia płacze. Staram się ją uspokoić i proszę, by najpierw opowiedziała mi jak się poznali. Wprawdzie nie będzie mi to potrzebne, ale czuję, że jak zacznie wspominać miłe chwile to przestanie płakać. I rzeczywiście. Pani Zofia uspokaja się i po chwili opowiada mi, że mąż przyjeżdżał w czasie okupacji na kresy jako kurier Armii Krajowej. Tak się poznali. Miała go gdzieś zaprowadzić. Pokochali się. Opowiada o skromnym ślubie. Że był tylko cywilny, bo takie to były czasy. Potem mówi, że to ona miała umrzeć pierwsza. Że na to, iż stanie się inaczej nie była przygotowana. To najważniejsza dla mnie część tej rozmowy. Pomaga zrozumieć jej rozpacz. Wreszcie opowiada o tym, jak mąż zachorował, jak leżał w szpitalu i jak umierał.

– I wtedy pomyślałam. On nie może umrzeć przez ciebie. Ja wyszłam – milknie i kończy dopiero po chwili. – Kiedy wróciłam on już nie żył.

Płacze kiedy to opowiada. A i ja, kiedy nagrywałyśmy ocierałam łzy. Jestem porażona ogromem miłości jaką darzyła męża. Mój ojciec też tak kochał moją mamę. Kiedy umierała – trzymał ją za rękę. Ale miał jeszcze mnie, więc jakoś umiał się pogodzić ze śmiercią żony. Pani Zofia z mężem nie miała dzieci. Nie pytam dlaczego. Pewnie sprawy zdrowotne.

Wywiad skończony. Krystian filmuje jeszcze kwiaty na grobie, a Przemek zwija kable. Ja chcę być rzetelna. Drżącymi rękoma wyciągam z plecaka kserokopie listów, które pisała do lekarki i mówię:

– Pani Zofio, pani nie powiedziała mi wszystkiego. Pani pisała straszne listy do lekarzy… Pani sama podobno przywiozła do szpitala karawan, kiedy mąż jeszcze żył. Dlaczego pani mnie okłamała?

A na to pani Zofia mówi coś, czego w tym momencie zupełnie się nie spodziewałam.

– I bardzo dobrze, że pani to od nich usłyszała. Niech mnie zaskarżą. Ja będę szczęśliwa, kiedy mnie zaskarżą. Powiem w sądzie to co i pani. – Na chwilę milknie, a potem dodaje już innym głosem. – O! Gdybym znała płatnego mordercę! Zapłaciłabym mu za zamordowanie tych kobiet. A mam z czego. Mój dom jest wart miliard. Ale ja nie znam takich ludzi.

Dopiero w redakcji stwierdzam, że te słowa – rwane, niecałe nagrywają się już tylko na kierunkowy mikrofon. Przesłuchuję taśmę kilka razy. „Ale ja nie znam takich ludzi!” Boże! Gdybym puściła to na antenę na pewno jakiś morderca by się do niej zgłosił. Horror! Jestem tymi słowami wstrząśnięta. Ale nie tylko nimi. Także tym, że na samym końcu spotkania pani Zofia zaczyna znowu płakać. Głośno wycierając nos mówi:

– Ja idę ulicą do domu i myślę. Po co ja tam idę. Jego tam nie ma.

– Pani Zofio, ja nie mogę z tego zrobić takiego materiału jakiego pani oczekuje – mówię. ­- Ja nie znalazłam w szpitalu potwierdzenia pani słów. Oglądałam kartę choroby męża…

– Niech pani zrobi tak, żeby było dobrze – słyszę.

I zrobię. Tak czy inaczej chcę pomoc tej kobiecie. Nawet jeśli nie takiej pomocy oczekiwała. Chcę pokazać jej, że z nienawiści można się wyleczyć. Że trzeba otworzyć się na świat i iść do ludzi. Zrobię reportaż o miłości. O tym jak trudno pogodzić się ze śmiercią bliskiej osoby. Na ten temat wiem naprawdę sporo.

W materiale telewizyjnym zamieszczam jej opowieść o chorobie i śmierci. Mówię o tym, że nie może się z tą śmiercią pogodzić, że obwinia szpital. Mówię, że zarówno Okręgowa jak i Naczelna Izba Lekarska nie znalazły nieprawidłowości w leczeniu pacjenta, ale i to do pani Zofii nie przemawia. Czytam fragment jej listu do lekarki. Tego, w którym prosi Boga o zemstę na jej dzieciach. „i piekło czuła w duszy, że za jej grzechy cierpią dzieci. Łez i wszystkiego czego trzeba życzyć wrogowi troglodycie tego ja pani życzę”. Zamieszczam fragment, kiedy mówi mi, że dobrze, że dostałam ten list, że będzie szczęśliwa, kiedy lekarze ją zaskarżą. Wreszcie pokazuję jej szloch i to jak mówi, że idzie ulicą i nie wie po co, bo jego tam nie ma. W warszawskim studiu Telekuriera siedzi profesor Andrzej Komorowski. Komentarz zaczyna od zdania, które na długo zapada mi w pamięć: „Zamarłem, kiedy to oglądałem. Nie dalej jak wczoraj rozmawiałem z człowiekiem, który powiedział, że nie wierzy w miłość dwojga całkowicie obcych sobie osób. Że tak może kochać tylko matka dziecko. Jakże zaprzeczające tej tezie są te zdjęcia.” Profesor Komorowski prosi panią Zofię o kontakt. Mówi o tym, że ze śmiercią trzeba się oswajać. „Może mniej nienawiści – mówi. – Pani przyjdzie do mnie. Postaram się pani pomóc. Wiem, że to trudno zrozumieć, kiedy mówi do pani człowiek z telewizora.”

Pani Zofia dzwoni do mnie zaraz po emisji. Dziękuje. Prosi o telefon profesora Komorowskiego. Chce skorzystać z jego pomocy. Czuję wielkie spełnienie. Następnego dnia pani Zofia dzwoni powtórnie. Chce mi podziękować osobiście. Mówi, że jedzie do mnie z jakimś prezentem. Tłumaczę, że nie przyjmuję prezentów, ale ona się upiera. Męczy mnie telefonami. Po godzinie dzwoni, że jednak nie przyjedzie, bo się źle czuje, ale bardzo prosi o przegranie reportażu na kasetę. Przyjedzie po nią jakaś znajoma. Nie wolno mi przegrywać dla nikogo materiałów telewizyjnych, ale dla zrozpaczonej kobiety robię wyjątek. Nie przeczuwam nawet, że oto kręcę sobie bat na własną skórę. Myślę, że jak ona jeszcze raz posłucha Komorowskiego to coś do niej dotrze. Jej znajoma przyjeżdża. Bierze kasetę i… po półtorej godzinie otrzymuję od niej taki telefon, że kiedy odkładam słuchawkę rodzina długo nie może mnie uspokoić. Usłyszałam, że zrobiłam pani Zofii krzywdę. To najłagodniejsze zdanie. Padają jeszcze inne. Że jestem w zmowie z lekarzami. Że jestem manipulantką. A wszystko to zrobiłam dla… forsy. Zaczynam się zastanawiać, czy owa pani nie jest przypadkiem kolejną wykonawczynią testamentu pani Zofii. Czy nie obiecano jej 10% w zamian za nadzór nad jego realizacją.

Po tygodniu przychodzi do mnie list od pani Zofii. Czytam w nim, że „pecunia non olet”, wiec zrobiłam materiał. O! Jak boli! Za reportaż dostałam trzysta złotych. Chcę je natychmiast odesłać tej wstrętnej kobiecie, która kosztowała mnie tyle nerwów. Adres przecież znam. Koleżanki z redakcji powstrzymują mnie.

– Piekara, daj spokój! Ona ci nie uwierzy, że dostałaś za to tylko trzy stówy, a poza tym pokazała ci dom wart miliard. Nawet nie zrozumie twojego gestu. Lepiej synowi coś kup.

Po jakimś czasie przychodzą na mnie skargi do mojej bezpośredniej szefowej w warszawskim oddziale Telekuriera. Potem pani Zofia wysyła je do Poznania. Do mnie przysyła list z żądaniem zwrotu wszystkich pism jakie wcześniej do mnie napisała. Postanawiam na niego nie odpowiadać. I nie zwracam listów. Zresztą w świetle prawa prasowego stanowią moje zabezpieczenie. Dowód na to, że o zrobienie materiału proszono mnie.

Po dwóch miesiącach, kiedy pani Zofia wreszcie milknie odzywa się Poznań.

– Przyszedł list, a propos materiału, który kiedyś zrobiłaś – słyszę w słuchawce głos poznańskiej koleżanki. – Wprawdzie anonim, ale powinien cię zainteresować. Jeśli okazałoby się, że cokolwiek z tego co tu napisane jest prawdą, to trzeba ten temat kontynuować… Bo to poważna sprawa. Tam są ludzie, których latami oszukiwano. Należy im się prawda.

Z zasady nie czytam anonimów, ale ten był szczególny…

„Telewizja to jest jednak okno na świat. kiedy 1 IX obejrzeliśmy reportaż z udziałem pani Zofii M. „rozpaczającej wdowy” po Andrzeju to aż nas zatkało. Przecież to wieloletni proboszcz naszej parafii kościoła rzymsko-katolickiego. Czyżby będąc na emeryturze się ożenił? Przez 60 lat żył z panią Zofią M. a ona nazywała się P… – była nauczycielką rosyjskiego i działaczką solidarności. ale dary jakie napływały do kościoła pani Zofia sprzedawała. chyba za te pieniądze kupili dom pod Warszawą. To kara Boska. Sprawdźcie w kurii biskupiej gdzie pan Andrzej był proboszczem przed emeryturą. – Mieszkańcy

Wszystko zaczyna mi się łączyć w całość… działaczka solidarności, nauczycielka rosyjskiego. Nawet panieńskie nazwisko podane w anonimie się zgadzało. Pamiętałam je z tego nieszczęsnego dowodu osobistego, który pani Zofia podetknęła mi pod nos. Żona księdza? To stąd te biblie. Stąd ta kuria Biskupia, której chciała zapisać cały majątek! Ale może to pomówienie? List wysłany jest z Warszawy. Dzwonię więc do warszawskiej kurii. Podaję nazwisko. Znają takiego?

– Taki ksiądz nie był proboszczem w kurii mazowieckiej – słyszę w słuchawce.

A więc kłamstwo. Postanawiam jednak odszukać jeszcze Krzysztofa P. działacza solidarności, którego pani Zofia oskarżyła o kradzież nagrobka. Znalezienie go zajmuje mi czterdzieści minut. Pracuje w siedzibie jednej z partii politycznych. Dzwonię, przedstawiam się, opowiadam o tym co mi się przytrafiło i pytam:

– Czy Andrzej M. był księdzem?

– Był – potwierdza głos w słuchawce. – Był księdzem w małej miejscowości w Wielkopolsce. Nie pamiętam nazwy.

– A pani Zofia? Rzeczywiście była jego żoną?

– Ja już sam proszę pani nie wiem. Raz mówili, że żona a innym razem, że nie. Ale pani się trzyma od niej z daleka. To wariatka. Co ja się przez nią mam. Też mi jej było szkoda. Tak jak i pani… Też chciałem pomóc.

Dzwonię do Kurii Wielkopolskiej. Bez trudu ustalam nazwę miejscowości, w której pan Andrzej M. był proboszczem. Przed oczami mam jego grób, na którym nie ma nawet słowa o tym, że spoczywa w nim osoba duchowna. Decyduję się jechać do K. Trafia się ku temu okazja. Do zupełnie innego programu mam dokumentować drobną aferę w tamtejszym Urzędzie Miasta. Mam się spotkać z pewnym posłem, który złożył o tej aferze doniesienie w Prokuraturze.

Załatwiam kamerę z pobliskiego regionalnego ośrodka TVP. Z poprzedniego reportażu robię zrzuty z ekranu dwóch sfilmowanych zdjęć pana vel księdza Andrzeja i drukuję je na drukarce. Jedno przedstawia panią Zofię z mężem, a drugie męża solo.

Najpierw idę załatwić sprawę dokumentacji afery w urzędzie miasta. Odwiedzam posła. Pijemy kawę w jego poselskim biurze. Kiedy sprawy aferalne mamy omówione opowiadam mu po co tu jeszcze przyjechałam. Mówię o wdowie i anonimie. Pada nazwisko księdza. Poseł mało nie dostaje zawału.

– Proszę pani! Toż to mój przyjaciel! Ja go tyle lat znałem! To był proboszcz mojej parafii. To niemożliwe!

Pokazuję zdjęcia.

– To on. A to jego siostra. On zawsze mówił, że to siostra. Ja go często woziłem do Warszawy. Ona mieszkała… – i tu pada adres, spod którego odebrałam panią Zofię, kiedy jechałam z nią na cmentarz.

– A nie wie pan kiedy on został księdzem? – pytam.

– Nie wiem, ale znam kogoś kto wie.

Poseł wykonuje telefon do innego księdza i po chwili mówi.

– Świecenia kapłańskie M. złożył w 1945 roku.

To by pasowało. Od razu przypominam sobie jak na samym początku rozmowy pani Zofia opowiadała, że poznali się na kresach i tam wzięli ślub w 1943 roku i że potem 6 lat ona go nie widziała, bo została zesłana na Syberię. Zobaczyli się dopiero w 1949 roku…

Jadę do wsi. Oglądam kościół w którym ksiądz Andrzej M. był przez ćwierć wieku proboszczem. Obecny proboszcz nie chce rozmawiać o poprzedniku. Zatrzaskuje mi przed nosem drzwi Plebani. Wieczorem odprawia mszę. Przez głośniki zawieszona nad drzwiami kościoła słychać fragment modlitwy: „Zdrowaś Mario, Łaski pełna, módl się za nami grzesznymi…”

Idę do miejscowego Ośrodka Zdrowia spytać, czy znają pana ze zdjęcia. Poznają go wszyscy. Pytam, czy wiedzieli, że ma żonę. Wszyscy mówią, że słyszeli o siostrze lub bratowej. Nawet rozpoznają panią Zofię na zdjęciu. Organista mówi:

– No to jest ona. Zofia. Stale tu była. Niektórzy nawet mówili, że to jest żona, ale czy ja wiem? Ksiądz był dobry człowiek. Ja go lubiłem.

Ale… następuje też rozdźwięk między tym co nagrywa kamera, a tym co słyszę, kiedy kamera jest wyłączana. Wiele osób poza kamerą przyznaje, że ksiądz miał często wypisywane na płocie „kurwiarz warszawski”. Że mówiło się o nim różne rzeczy. O nim i o kobiecie, która ciągle przyjeżdżała i gościła na plebanii. Jednak… lubili go wszyscy. Padają różne słowa:

– Był bardzo ludzki.

– Był jak to się mówi człowiekiem i księdzem.

– To był ksiądz! Nie tak jak ten co nastał teraz.

– No… może za bardzo lubił pieniądze.

Do napisania anonimu nikt się nie przyznaje. Ale… reportaż o płaczącej wdowie widziało sporo osób. Wszyscy natomiast pytają czy sakramenty, których udzielał ksiądz są ważne, choć nikt tego pytania nie chce zadać do kamery.

Wracam do Warszawy. Odnajduję wyjściowe taśmy z wywiadem z panią Zofią. Do dziś nie wiem, czemu nie skasowałam ich zaraz po montażu. Widomy znak od Boga? Żeby uporządkować ziemskie sprawy swojego sługi, który był mężem i księdzem? By wyjaśnić co nie wyjaśnione? Na taśmie jest opowieść pani Zofii o tym jak z mężem się poznali. Słucham jej kolejny raz.

„Poznaliśmy się na kresach. W 1943 roku wzięliśmy ślub. Potem ja zostałam wywieziona na Syberię. Tak więc myśmy się długie lata nie widzieli. Spotkaliśmy się ponownie w 1949 roku. Był bardzo czuły. Wie pani? Bardzo czuły był. Opiekuńczy.”

Reportaż „Żona księdza” zaczyna się od zapowiedzi ze studia, w której Tadeusz Zwiefka mówi:

– Pewna pani tak rozpaczała po śmierci męża, że nie zdała sobie sprawy z tego, że niechcący zdradziła nam największą tajemnicę swego życia. Zobaczmy jak to było.

Pokazujemy fragment poprzedniego reportażu. Potem następuje jej opowieść o tym jak się pobrali i jak się nie widzieli sześć lat. Wreszcie czytam fragment listu od mieszkańców (bez fragmentu o solidarności, paczkach i domu kupionym ponoć za pieniądze z darów) i pokazuję co zebrałam na miejscu. W studio zasiada ksiądz, dr. prawa kanonicznego. Mówi o ważności sakramentów. Że wszystkie udzielone przez księdza Andrzeja M. sakramenty są ważne. Nie ważny byłby tylko jeden. Rozgrzeszenie z grzechu przeciw szóstemu przykazaniu, gdyby udzielił go osobie, z którą sam popełniłby ten grzech. Ksiądz mówi też o tym, że oboje – pani Zofia i ksiądz Andrzej na pewno żyli po bożemu, bo nie mieli dzieci. Mówi też o tym, że ksiądz okazał się obowiązkowy skoro opiekował się tą kobietą. Całość kończy się stwierdzeniem, że ów ksiądz to był na pewno bardzo dobry człowiek.

Nie mija miesiąc, kiedy dostaję wiadomość z Poznania. Pani Zofia oskarża mnie o kradzież zdjęć. Twierdzi, że zabrałam jej z domu podczas wizyty i biegałam z nimi po wsi. Muszę odpisać, że zdjęcia są zrzutami z ekranu monitora.

Po jakimś czasie dowiaduję się, że pani Zofia napisała kolejne pismo. Tym razem do dyrektora TVP3. Żąda przeprosin i odszkodowania. Nie bardzo rozumiem. Po co bogatej kobiecie, która nie ma dzieci kolejne pieniądze. Ale może kolejny wykonawca jej testamentu chce by miała większy majątek? W końcu im większa suma tym więcej wynosi 10 procent od niej. Co jakiś czas piszę wyjaśniające pisma. Na szczęście mam kasety z materiałami wyjściowymi i wszystkie listy pani Zofii. Po kilku tygodniach znów pani Zofia pisze kolejne pismo. Tym razem do Prezesa Rady Nadzorczej TVP. Potem do Rady Etyki Mediów. Muszę przegrać oba reportaże na VHS w trzech egzemplarzach. Telewizja ma wytoczony proces. Jeden z moich szefów ogląda materiały. Kiedy słyszy list od lekarki łapie się za głowę.

– Psychiczna baba – stwierdza. – Po coś to ruszała. Trzeba było nie dawać na emisję. Ona to wprawdzie przegra, ale to jest wstrętny człowiek. Fu!

Ale mnie… nadal jest jej żal. Widziałam wielką miłość. Teraz widzę wielką nienawiść. Czuję ją na sobie. I tylko jednej rzeczy nie rozumiem. Jak ktoś, kto tyle lat przeżył z księdzem, z człowiekiem, który jest przecież głosicielem wiary nakazującej miłować i wybaczać, może aż tak nienawidzić ludzi? Mam wrażenie, że dziś, kiedy zabrakło jej miłości, jedynym łącznikiem ze światem jest ta wielka nienawiść. Nienawiść, która jak motor pcha panią Zofię do przodu. Tylko jak długo tak można?

Nadchodzi wreszcie dzień, kiedy okazuje się, że pani Zofia wniosła do sądu pozew przeciwko Telewizji o… oszczerstwo. Twierdzi, że reportaż był zmanipulowany. Ksiądz jej mężem nie był. Mężem był jego brat bliźniak o podobnym imieniu. A wszystko co w reportażu padło to… moja intryga. Telewizyjny mecenas jest początkowo zdenerwowany, ale ja jestem spokojna. Wiem swoje. Poza tym mam nie tylko listy pani Zofii, w których prosi telewizje o pomoc, ale i pięć kaset z materiałem wyjściowym. Tam wielokrotnie z jej ust pada stwierdzenie „mąż”. Dlatego mecenas się uspokaja. Gdy po kilku miesiącach dochodzi do rozprawy zgłaszamy kasety jako dowód. Zwłaszcza, że pani Zofia twierdzi, że wszystko w reportażu jest moją podłą manipulacją i montażem. Nadchodzi dzień, gdy na sali sądowej wraz z panią sędzią, która zna już treść listów jakie pani Zofia wysłała do telewizji prosząc o interwencję, oglądamy pięć kaset tzw. surówki. To nudne i żmudne, bo do kilkunastominutowego materiału filmowego kręcona jest np. ikonografia, czyli fotografie z jej domu. Oglądamy jednak z uwagą całe dwie i pół godziny tego, co zostało nakręcone. Słuchamy też tzw. ścieżki efektowej. Na przykład, gdy na ekranie widać fotografie w tle słychać moje rozmowy z panią Zofią.

– Kim był mąż? – pytam.

– Mąż był… – zaczyna pani Zofia i po chwili zmienia temat. – O! A tu z kuzynami…

A ja nie drążę tematu, bo przecież przyjechałam robić materiał o czymś innym. Sąd widzi, że wszystkie opowieści pani Zofii wychodzą z niej. Na nic nie naciskam, do niczego jej nie zmuszam. Pani Zofia w połowie projekcji bez słów opuszcza salę sądową. Dlatego nie widzi już momentu, kiedy wyciąga dowód i pokazuje mi, że jest żoną. Kiedy opowiada mi jak szpital kwestionował to czy jest żoną zmarłego i ona sama pokazywała w szpitalu dowód. Choć ja tego nie kwestionuję to i mnie do kamery ten dowód pokazuje. Gdy oglądanie materiałów wyjściowych się kończy, sąd każe mecenasowi reprezentującemu panią Zofię wezwać klientkę. Gdy pani Zofia wraca na salę Sąd pyta, czemu bez słowa wyszła. Pani Zofia tłumaczy, że nie była w stanie tego oglądać, bo do tej pory to przeżywa. Wykrzykuje, że jesteśmy bez serca skoro chcieliśmy ją narażać na coś takiego, jak oglądanie tego nagrania. Z uporem maniaka twierdzi, że jej mężem był brat bliźniak księdza o podobnym imieniu. Ja postuluję, by przedstawiła metryki urodzenia obu rzekomych braci bliźniaków. Jednak telewizyjny mecenas mówi, że to nie ma znaczenia jak z tymi mężami jest czy było. Dla sądu nie jest istotne czy była żoną księdza czy jego brata bliźniaka. Dla sądu jest istotne czemu ja zrobiłam program o mężu, skoro pani twierdzi, że to nie był mąż. Dlatego badane jest to, co było w wyjściowym materiale do reportażu. A tam to pani Zofia mówi o zmarłym „mąż”. A przecież mogła mówić „brat męża”. Sąd zgadza się z tą teorią.

– Sąd nie bada czy bohater filmu był mężem powódki, ale… dlaczego w reportażu i w nagraniach z ust powódki pada stwierdzenie, że tym mężem był – mówi sędzia –  Skoro powódka teraz na rozprawie zeznaje, że zmarły nie był mężem, Sąd do powódki ma pytanie. Dlaczego, skoro to nie był pani mąż w rozmowie z dziennikarką mówiła pani o nim per „mąż”? Dziennikarz w takim materiale, kiedy działa na pani prośbę nie ma obowiązku sprawdzać pani dokumentów. Choć paradoksalnie pani tu pokazywała też dowód osobisty, że jest pani żoną. Dlatego Sąd jeszcze raz pyta: Czemu w rozmowie z dziennikarką panią Piekarską twierdziła pani, że to był pani mąż?

– Bo gówno to ją obchodzi, kto to był dla mnie – wykrzykuje pani Zofia i… przegrywa sprawę.”

Historia, którą tu przytoczyłam przypomniała mi się teraz nie tylko dlatego, że w jednym z wydawnictw trwają prace nad książką. Przypomniała mi się dlatego, że przeżywam właśnie tzw. „powtórkę z rozrywki”, czyli swoiste „deja vu”. Gdy kilka tygodni temu pisałam o „oszustwie miłosierdzia” (do tematu za moment jeszcze wrócę), dostałam kilkaset listów. Wielu ludzi prosiło o pomoc. Pisali do mnie, że takie historie, kiedy ktoś od kogoś wyłudza kasę, a nic mu nie dolega powodują, że ludziom pomaga się coraz mniej, a im pomoc jest naprawdę potrzebna. Szczególnie dramatyczny był list jednej kobiety. Wynikało z niego, że ma raka, a na dodatek grozi jej eksmisja. Autorka napisała m.in.: „jest pani osobą już ostatnią, którą jeszcze próbuje prosić o finansową pomoc i dalsze zajęcie się całą smutną sprawą! Mój filozoficznie ukierunkowany świat dawno już runął. (…) Chaos nastąpił z nowotworem tkanki łącznej, którego nikt w PL nie ogarnia, bo jest za drogi! Szpital nie leczy: 'nie ma programu’! Może pani zna cenę ludzkiego życia?? Mam tylko tę komórkę, z której piszę, niewiele tu zmieszczę, ale błagam, żeby tu pani przyszła sama zobaczyć, jak można (…) zwyczajnie człowieka sponiewierać. (…) Dramat trwa Ja teraz umieram. (…) Jestem sama, chora śmiertelnie, głodna, bez pieniędzy na życie…” Jak zwykle serce zakłuło i… odpisałam. Poprosiłam o numer telefonu. Zadzwoniłam. Rozmawiałyśmy dobrą godzinę. Spytałam czy może do niej przyjechać kamera. W pani było dużo pretensji do świata, dużo skarg na sąsiadów, system, burmistrza dzielnicy, w której mieszka, ale gdzieś tam to rozumiałam. W końcu chory człowiek bywa zły na cały świat. Z rozmowy wynikało, że pani mieszka na strychu, który sama wyremontowała, że jako jedyna z kamienicy nie wykupiła go i teraz chcą ja stamtąd wyeksmitować. Że w mieszkaniu jest zimno, bo jej tylko nie podłączono do sieci cieplnej, że wspólnota jej nie lubi, dlatego, że mieszkania nie wykupiła, a przecież obowiązku nie ma. No i jeszcze choroba, której nikt w Polsce nie zna, bo nikt nie wie jak to leczyć. Jak tu pomóc? Medycyną, szpitalami i chorobami zajmuje się w redakcji jedna z koleżanek. Robi tez tematy interwencyjne, a tu trzeba i interwencję w sprawie ewentualnej eksmisji i zająć się sprawą choroby. Pogadałam z nią czy nie wzięłaby tematu. Zaznaczyłam, że nie jest udokumentowany i że znam tylko stanowisko tej pani, ale można wszystko sprawdzić. Koleżanka powiedziała, że owszem zajmie się tym, ale nie od razu, bo na czymś tam się jeszcze równie ważnym pracuje. Wysłałam jej namiary na autorkę listu. Sama w międzyczasie zachorowałam etc., a na dodatek przeszłam zabieg, który na dwa tygodnie uwięził mnie w domu. Koleżanka z kolei wzięła tygodniowy urlop. W międzyczasie dostałam od poszkodowanej kilka listów w tym stylu: „Kiedy ktoś do mnie przyjedzie? Ja tu umieram.” Odpowiadałam cierpliwie, że nie ma mnie w redakcji, więc nie wiem, że byłam chora, że wysłałam koleżance wszystkie dane mailem. Odpowiedź, że pani zrozumiała nie nadchodziła aż… nastąpił atak. Dostałam niezwykle obraźliwy list, z którego wynikało, że kamera do niej nie przyjechała i nikt z dziennikarzy się tym nie zajął nie dlatego, że ja jestem chora, a koleżanka na urlopie, tylko ja chodzę na „pasku peło”, „MAMY tusko 'MORALNY LIBERALIZM’ tak chętnie przyjęty przez POlaczka!” No i nastawili mnie przeciwko niej burmistrz, prezydent Warszawy etc. Zagotowało się we mnie. Oskarżanie mnie, że jakaś partia coś mi każe, a jakaś zabrania wyzwala we mnie niestety najdziksze instynkty. Odpisałam, że nie życzę sobie takich listów, bo nic złego tej kobiecie nie zrobiłam. Niczym sobie nie zasłużyłam na takie słowa, że pewnie moim błędem było, że w ogóle chciałam jej pomóc i nawiązałam korespondencję. Dalej zaczęło być jeszcze gorzej. Pani odpisała, że „popełni samobójstwo i ja będę za to odpowiedzialną”. Z jej listu dowiedziałam się, że zachowałam się jak za stalinizmu. Pani mnie błaga o życie, a ja nie chcę jej pomóc. Trzęsę dupą przed „polskim Stalinem i Hitlerem!” Milczę, choć „wiem o jego zbrodniach na Polsce!” „Okłamuję wszystkich i udaję, że nie widzę krzywd, jakie ten reżim wyrządził ludziom!”. No i chodzę „skreślać krzyżyki dla żydowskiego parcha aż wytrze Polskę z mapy świata już na zawsze”, bo nie było mnie „stać na świadectwo prawdy w SPRAWIE POLSKI!”

Nic więc chyba dziwnego, że przypomniała mi się pani Zofia (tak naprawdę imię i inicjały zostały dla potrzeb książki zmienione.) Nagle zrozumiałam. Jestem, jak to się mówi „stara i głupia”. Jestem mimo upływu lat naiwna jak dziecko. Mnie się ciągle wydaje, że jak ktoś mi coś pisze i się podpisuje, to jest to prawdziwsza prawda niż słowa pisane przez anonima. Niestety… nie zawsze. Jak widać z historii pani Zofii anonim wysłany przez mieszkańców małej wioski w Wielkopolsce miał w swojej treści więcej prawdy niż jej listy i opowieści. A wszystko dlatego, że wariatów na świecie nie brak. Po ostatnim wysypie listów, które mnie obrażały sama zdokumentowałam sprawę. Nie chcę pisać o szczegółach. Napiszę tylko, że nie wszystko wygląda tak, jak napisała mi ta pani w pierwszym liście, ani tak, jak mówiła w czasie godzinnej rozmowy telefonicznej. Pani zresztą zdążyła obrazić wszystkich. Począwszy od urzędników, sąsiadów etc., a skończywszy na dziennikarzach, bo jak się okazało nie jestem pierwsza. Mam nadzieje, że teraz już będę szybciej odróżniała wariatów od osób, które naprawdę potrzebują pomocy. Jednak daję słowo, że wbrew pozorom nie jest to takie proste.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...