Jeśli jeszcze kiedykolwiek będę narzekać na polskie drogi, proszę mi przypomnieć moją wczorajszą wizytę we Lwowie… Jest niezapomniana. Nie tylko ze względu na niezwykle ciekawe socjologicznie i psychologicznie rozmowy z potencjalnymi wydawcami i tłumaczką, ale właśnie przede wszystkim ze względu na drogi.
W piątek o świcie pojechałam z moją agentką i przyjaciółką na Międzynarodowe Targi Książki „Litfest” do Lwowa. Do granicy dojechałyśmy sprawnie. Przez granicę, jak cię mogę, choć panowie o czerwonych, wiedzoodpornych twarzach, i wielkich brzuchach starali się ciągle wcisnąć przed nas swoimi wielkimi starymi autami i zepchnąć na koniec kolejki. Nie bardzo im się to udało. Na odprawie celnej spędzili więcej czasu. Dla celników widok Seicento, w którym jadą dwie kobiety, jest jedna walizka z ciuchami i książki był najwyraźniej czymś niecodziennym. Po otrzymaniu informacji, że ja jestem pisarką, a obok siedzi moja agentka i jedziemy na targi do Lwowa puścili nas błyskawicznie, więc wyminęłyśmy tych panów o cwaniackich spojrzeniach i czerwonych twarzach, bynajmniej nie dlatego, że byli Siuksami czy Apaczami. Choć myślę, że niektórzy z nich minimum raz w tygodniu nawalają się, jak szpadle, a wtedy każdy z nich mówi „A pacze, a pacze i gówno widzę”. Tak więc w tyle za nami zostały odrapane i rdzewiejące auta pełne pralek, lodówek i term elektrycznych czy bojlerów. Przed nami rozpościerała się droga do Lwowa. Zaledwie 70 kilometrów.
Na Ukrainie byłam rok temu, ale… nie ja prowadziłam wtedy samochód. Skupiona na widoku za oknem nie patrzyłam na drogę, a poza tym… jechałam lepszym samochodem niż mój „jubiś”. Tym razem to ja prowadziłam. Horror ukazał się już po kilometrze. Dziura na dziurze i to taka, jakby to była przerębel, lub rozpadlina. Od razu przypomniała mi się książka Hanny Ożogowskiej, w której bohaterowie kopali dziurę w ziemi na wylot i wyobrażali sobie, jak zbiją majątek na pozwalaniu ludziom zaglądać przez nią na drugą stronę globu. To ich słynne: „Przelezienie na drugą stronę ziemi 1 złoty. Popatrzenie 20 groszy.” Bo przecież niektórzy będą chcieli przejść, ale np. takie dziewczyny to się boją i będą tylko zaglądać. Ja się bardziej bałam tych dziur na ukraińskiej szosie niż takiej ewentualnej na drugą stronę ziemi. Jechałyśmy jednak, bo przecież tam na miejscu umówiłyśmy się z tłumaczką i potencjalnym wydawcą w jednej osobie. W Rawie Ruskiej minęłyśmy idący ulicą kondukt pogrzebowy. Wyglądał jak nasz wiejski pogrzeb, choć to było miasto, a on szedł przez samo centrum. Musiałam przyhamować. Za Rawą Ruską droga się nie poprawiła. Dlatego po półtorej godzinie dojechałyśmy do Lwowa. Mój GPS nie miał mapy Ukrainy. Kumpel, od którego chciałam pożyczyć mapę wyznał, że ukraińską niestety oddał i już nie ma. Posiłkowałyśmy się więc mapą papierową Ukrainy i laminowanym planem Lwowa. Niestety Lwów nie jest dobrze oznakowany. Nazwy ulic napisane małymi literkami, często odrapane i nie wiedziałyśmy, co to za nazwa. Po błądzeniu trafiłyśmy wreszcie i… po godzinnym staniu w korku i długim poszukiwaniu miejsca do zaparkowania, stanęłyśmy w samym centrum miasta, koło ulicy Kopernika gdzie odbywały się targi. Tłum był dziki, ale po załatwieniu wszystkich spraw (m.in. pójściu na spotkanie autorskie Marka Krajewskiego) i zostawieniu sobie kilku innych rozmów na sobotni ranek podjechałyśmy pod Hotel George na ulice Mickiewicza gdzie organizatorzy targów zarezerwowali nam pokój. Przed hotelem trwał remont. Zapłaciłyśmy za pokój, przyjaciółkę wypchnęłam na górę z bagażami, a sama postanowiłam zająć się znalezieniem miejsca, gdzie auto może nocować. Sympatyczny doorman o orientalnej urodzie powiedział, że pokaże mi gdzie jest parking, z którego korzystają hotelowi goście. Spytałam, czy może ze mną pojechać, bo przecież skoro to blisko to razem wrócimy. Zgodził się i wsiedliśmy do samochodu. Jakiś kwadrans kluczyliśmy przez dziury. Rozmawialiśmy po angielsku. Gdy wsiadał do auta spytałam skąd jest. Odpowiedział, że z Maroka, a potem dodał po polsku:
– Ładna pogoda, nie ma co.
Zatkało mnie i pytam skąd zna polski. Odparł, że tylko kilka zwrotów, ale trudno we Lwowie nie znać polskiego. Że on by wolał, aby Lwów był Polski, bo jako tako by wyglądał.
– Ukraińcy wszystko zniszczą – dodał.
– Czemu pan tak mówi? – spytałam. Moje zaprzyjaźnione Ukrainki są dla mnie, jak rodzina, więc nie bardzo wiedziałam co jest źle.
– Jestem tu trzy lata – odparł. – Studiuję budownictwo, inżynierię i widzę, co robią z tym miastem. Poza tym nie mam żadnego przyjaciela Ukraińca. Mam samych przyjaciół Polaków i Węgrów.
– Dlaczego? – Spytałam.
– Bo Ukraińcy są leniwi, lubią wypić, potem przeklinać i bić się, a poza tym to straszni rasiści. Ja tu różne rzeczy przeżywałem.
I opowiedział, że nie można mieć tu ukraińskiej dziewczyny, bo jest to źle widziane, by ktoś taki jak on prowadzał się z Ukrainką. Cóż… samo życie. Znam takie historie. I to nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie. A chłopak był inteligentny, obyty i jak malowanie. A że z Maroka? A cóż w tym złego?
Dojechaliśmy na miejsce. Płatny parking okazał się miejscem wydzielonym na podwórku studni, gdzie za odrapanym szlabanem pan przyjmował 20 hrywien i wręczał paragon. Wróciliśmy do hotelu gdzie pożegnałam się z marokańskim doormanem wręczając mu kilka hrywien za pomoc.
Na kolację z przyjaciółką poszłyśmy na piechotę. Oczywiście do „Puzatej Chaty”, gdzie byłam rok temu. Gdy rano wstałyśmy by iść na targi okazało się, że sprzed hotelu zwinięto cały asfalt. Czyli dobrze, że odstawiłam auto, no i doorman wskazał mi dobry parking. Na targi było niedaleko, ale postanowiłyśmy zabrać już samochód z parkingu. Znów mały kawałeczek jechałyśmy długo, bo kroki były ja diabli. Znów szukałyśmy miejsca do zaparkowania. Znów weszłyśmy do zatłoczonych hal targowych. Po załatwieniu wszystkich spraw, pożegnaniu się z tłumaczką i wypiciu kawy ruszyłyśmy w drogę powrotną. Przez Lwów jechałyśmy dobrą godzinę. Przez samo centrum co najmniej 40 minut. Wreszcie wyjechałyśmy z miasta, ale jakąś inną drogą. Czy w dobrym kierunku? Trochę nam zajęło zorientowanie się, że w dobrym, choć obie to czułyśmy, ale do razu wiedziałyśmy, że nie jedziemy główną trasą, ale jakąś boczna. Na główną wyjechałyśmy dopiero w Żółkwi. Trasa Lwów – Żółkiew była niezapomniana. Gdyby nie potworny strach, że stracę podwozie pewnie fotografowałabym okolicę, a tak… poruszając się z prędkością góra 30 kilometrów na godzinę uprawiałam ukraiński slalom między dziurami. Te na głównej trasie z Hrebennego do Lwowa były naprawdę niczym. Przede mną rozpościerał się niemal krajobraz księżycowy, który trochę przypominał roztopiony na słońcu szwajcarski ser. Ze strachem myślałam o zimie w tej okolicy. I dopiero teraz zrozumiałam skąd tu aż tyle furmanek. Do granicy dojechałyśmy o 15-tej. Przekraczanie zajęło nam trzy godziny. Na szczęście same odprawy odbyły się błyskawicznie. Ukraińcy usłyszawszy, że wracamy z Targów Książki, a ja jestem pisarką nawet nie kazali otwierać bagażnika – zresztą co to za bagażnik w Seicento? Polska celniczka zajrzała tam, ale zobaczywszy książki zaraz też kazała zamknąć. Gdy przekroczyłyśmy granicę i spojrzałam na nasze polskie drogi miałam ochotę wysiąść i całować asfalt. Nawet później, gdy za Lublinem na trasie wiodącej do Warszawy były fragmenty z łatami wydały mi się Paryżem w porównaniu z tym, co widziałam na Ukrainie. Dlatego jeśli jeszcze kiedyś będę narzekać na polskie drogi proszę mnie odesłać do tego wpisu.
Aha! Słowem się nie zająknę też na temat warszawskich korków. To naprawdę nic w porównaniu z tym co dzieje się we Lwowie. No i u nas nikt tak z byle powodu nie trąbi. U nas rzadko tez ludzie zawracają pod prąd w czasie, gdy inni mają zielone. I w ogóle jazda po stołecznych drogach jest naprawdę mniej stresująca. Naprawdę kocham polskie drogi! I ciebie zatłoczona i zakorkowana Warszawo! Nawet w godzinach szczytu!
Author: Małgorzata Karolina Piekarska
Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka.
Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka.
Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka.
Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...