Nad tym zastanawiam się długo. I chyba… nie znam już odpowiedzi. Przez lata wydawało mi się, że jestem osobą tolerancyjną. Mam znajomych o różnych poglądach, wyznaniach, kolorze skóry, orientacjach seksualnych etc. Mam w rodzinie czarnoskórych. Mam męża prawosławnego, a krewnych protestantów. Mam przyjaciół gejów i lesbijki oraz transseksualistów. Ostatnio jednak od jednej z takich osób usłyszałam, że jestem za tym, by Polska gnębiła mniejszości seksualne, osoby LGBT etc. Dlaczego?
Gdy wiele miesięcy temu rozpoczęły się protesty uliczne w obronie osób różnej płci, orientacji seksualnej etc. popierałam je całym sercem. Natomiast napisałam, że nie zgadzam się na mazanie po kościołach. Uważam bowiem, że niszczenie czegokolwiek nie jest dobrą formą protestu. Jako osoba, która skończyła historię sztuki (i znów drugi raz kończy ten sam kierunek), która wychowywała się w domu historyka sztuki, mam duży szacunek do zabytków. Uważam więc, że hasła można pisać np. na chodnikach przed świątyniami, a niekoniecznie na ich murach. Można je nosić na transparentach, ubraniach, maseczkach, torbach, rozdawać, a nawet rozrzucać na ulotkach etc. i… zostałam zakrzyczana:
„Możesz być historykiem sztuki i nie znosić mazania po ścianach. Powiedz to tym wszystkim dzieciakom z małego sabotażu, które malowały kotwice na wszystkich murach w Polsce” – napisała mi koleżanka, która urodziła się kolegą, a z którą znałyśmy się ponad 35 lat. I tak wandalizm został przez nią usprawiedliwiony poprzez znak równości z działaniami Szarych Szeregów. Ja zaś w dalszej części dysputy o sobie usłyszałam: „wolisz Polskę z ładnymi murami niż z równymi prawami dla wszystkich prześladowanych mniejszości” i… zostałam wyrzucona z grona znajomych.
I ja się teraz pytam. Czemu mam pochwalać dewastację? Czemu cel ma uświęcać środki? Czemu nie można inaczej? Czy gdybym pomilczała i nie napisała, że nie lubię mazania po ścianach to byłabym tolerancyjna?
Jacek Kuroń mówił: „Zamiast palić komitety zakładajcie własne.” I ja się z nim zgadzam. Całe życie zresztą staram się tak postępować, by zło dobrem zwyciężać. By nie niszczyć a budować. I nagle się okazuje, że to oznacza, że ja nie chcę Polski z równymi prawami dla wszystkich. Naprawdę? Tylko tak można to zrozumieć? Nie da się inaczej? Skoro nie chcę, by polskie kościoły były pomazane i nie chcę, by Polska była pomazana to znaczy, że zgadzam się, by była nietolerancyjna? Cóż to za wstrząsająca figura retoryczna?
Ten zarzut bolał (i boli) tak bardzo, że… przepłakałam dwa dni. Dlaczego w imię solidarności z osobami transpłciowymi etc. mam zgodzić się na demolowanie i mazanie? Czemu tylko wtedy, gdy pochwalę niszczenie wykażę się tolerancją dla osób transpłciowych i pozostałych mniejszości seksualnych?
Paradoks tego wszystkiego polega też na tym, że w codziennym życiu (i to od wielu, wielu lat) bolą mnie nie tylko pomazane kościoły, ale i inne budynki, nawet zwykłe bloki. Bolą mnie odnowione i tuż po odnowieniu znów pomazane wieżyce Mostu Poniatowskiego etc. O Pomazanej Warszawie zrobiłam przed kilkunastu laty cały reportaż dla Telewizji Polskiej. Bo koślawe i brzydkie grafitti na odnowionym budynku mnie po prostu boli. A co dopiero koślawie zrobiony napis.
Teraz tylko pytam: naprawdę nie można tego pogodzić? Naprawdę nie można protestować nie niszcząc? Naprawdę trzeba mazać? Przecież remont zabytkowej świątyni często odbywa się nie z pieniędzy kościoła, a podatników, gdyż jest dotowany przez państwo. To jest jakiś strzał w stopę. Dlatego nie rozumiem poglądu, że niszczeniem więcej się zwojuje niż budowaniem. I nie wiem czemu za swój pacyfizm jestem karana zarzutem nietolerancji. A może ja już naprawdę nie wiem co to jest tolerancja?
Czy moja transpłciowa koleżanka jest tolerancyjna dla zabytków, dla historii, dla swojego miasta, dla dziedzictwa kulturowego przodków? To pytanie pozostawiam otwarte.