Pacjencie lecz się sam, czyli jak się choruje w pandemii

Spread the love

Dla mnie wszystko zaczęło się 5 października od suchego kaszlu. Tak… kilka razy pokaszlałam, ale przecież zdarza się. Może przeziębienie? Było to dokładnie 10 dni przed rozpoczęciem zajęć na uczelni. Studiuję dziennie. Chcę napisać pracę magisterską, której nie napisałam 25 lat temu… Te studia dzienne są zresztą zbawieniem jeśli idzie o moją sytuację z NFZ, bo do ZUS zgłosiła mnie uczelnia. Jest taka możliwość. W chorobie, której siły 5 października jeszcze nie jestem świadoma, okazuje się to ważne. 6go mam już temperaturę. Tego dnia kładę się wcześniej. 7go miałam jechać na pogrzeb męża kuzynki, ale od rana mam stan podgorączkowy, więc nie jadę. Zaczynam szukać pomocy, bo… może to koronawirus i COVID-19? I… zaczyna się.

Swój stan notowałam na bieżąco w informacjach do znajomych, mailach, a także na grupie studenckiej etc. oczywiście w chwilach, w których byłam w stanie pisać. Jako człowiek pióra zazwyczaj robię to szybciej niż inni, ale… tym razem były momenty, gdy napisanie kilku zdań zajmowało mi kilka godzin. Było po prostu pisaniem na raty. I tak…

7 października

Bardzo źle się czuję. Mam suchy kaszel 3 dzień, a drugi dzień temperaturę. Jak wiadomo mam wolny zawód, więc nie jest mi potrzebne L4 ani nic z tych rzeczy. Pracuję w domu. Kiedy chcę, czyli praktycznie bez przerwy. Jestem też społecznikiem. Jeśli mam covid-19 nie chcę nikogo zarazić, powinnam więc się przebadać.
Z w/w powodów postanowiłam wejść na stronę pacjent.gov.pl i wypełnić ankietę. Odpowiedziałam szczerze na wszystkie pytania. Automat kazał mi zamówić e-wizytę, co zrobiłam o godzinie 7:18. Minęły 2 godziny. Cisza. (Zdążyłam się umyć i zjeść śniadanie.) Dzwonię na infolinię pacjenta. Pytam: ile mam czekać. Czekanie jest bowiem uciążliwe, gdyż żeby badanie wirtualne było rzetelne nie wolno przyjmować żadnych leków na zbicie temperatury. Męczę się. Pan na infolinii mówi, że nie wie ile mam czekać na e-wizytę. Tłumaczę, że to jest ważne. Że mam wrażenie, że następuje znęcanie się nade mną. Gdybym wzięła lek na zbicie temperatury czułabym się lepiej. A tak… jest mi słabo. No i Pan każe czekać. Puszcza muzyczkę. To trwa pół godziny. W międzyczasie mierzę temperaturę: 37,2. Ostatni raz lek brałam wczoraj ok. 19:00. Noc jakoś przespałam. Pan „wraca” do mnie. Burczy. Przejrzał CAŁĄ STRONĘ e-pacjent i nie wie, ile mam czekać. Zwracam mu uwagę, że jeśli jego praca polega na przeglądaniu strony to mógł sobie darować, bo ja umiem czytać i sobie tę stronę przejrzałam. Myślałam, że konsultował się z kimś. Pan jest niemiły. Mam być cierpliwa. Ile wynosi cierpliwość przy bardzo złym samopoczuciu??? Pan nie wie. Informuje mnie, że tu ludzie bez przerwy pracują.
A ja? Czy ja bez przerwy nie pracuję?

Cierpliwie czekam. Nagle… przychodzi informacja, że będę miała spotkanie z lekarzem na 'Google Meet’. Loguję się. Czekam. Po jakimś czasie…

7 października

Dzwoni pani. W sprawie e-wizyty. Mówię, że czekam na Panią na Google Meet. Ona, że nie może się połączyć. Po czym rozłączyła się. Przedtem powiedziała, że będzie probować. To trwa. Teraz siedzę jak nie przymierzając „pizda” przed kompem.
Próbuję dzwonić na podany w mailu numer, podać pin wizyty. Komunikat po angielsku mówi, że będę połączona z konsultantem. Biedni ludzie, którzy nie znają języka.
A ja nie mogę dołączyć do rozmowy. Jestem pierwsza w kolejce. Czekam na konsultanta. Gdybym wiedziała, błagałabym, by ta kobita się nie rozłączała.

Po kwadransie dostaję maila, że teleporada się odbyła. Kiedy? Jak to możliwe? Tak beze mnie? W takim razie co mi zalecono? Nie wiem. Jestem zdruzgotana, bo czuję się coraz gorzej, ale… jeszcze siedzę przy biurku. Na infolinię covidową NFZ dzwonię kolejny raz. Dodzwaniam się po godzinie. W pandemicznym dzienniku, którym to w myślach nazywam korespondencję ze znajomymi, SMS etc., notuję:

7 października

Kazano mi zgłosić się do przychodni. Sęk w tym, że przez ostatnie 21 lat nie byłam w przychodni. Zawsze leczyłam się prywatnie (jeśli już). Nie mam więc przychodni, karty etc.. Kazano mi się zarejestrować przez e-pacjent. Nie chce mi przyjąć rejestracji, bo wskazana przychodnia wg systemu nie ma lekarzy.
A potem ktoś się dziwi, że ja nienawidzę polskiej służby zdrowia i NFZ.

Na wirtualną poradę, która się „odbyła” piszę skargę. Jeszcze mam siłę. Skarga do dziś pozostaje bez odpowiedzi. No i po wielu perypetiach w końcu rejestruję się. Mój pandemiczny dziennik odnotowuje:

7 października
Po 20 minutach znalazłam inną przychodnię z lekarzami. Zarejestrowałam się. Teraz mam czekać aż rejestrację przyjmie ta „moja” przychodnia. Jak przyjmie będę mogła umawiać teleporadę. Temperatura rośnie. Teraz 37,9.

Po jakimś czasie przychodnia przyjmuje rejestrację. Po wielu próbach dodzwaniam się, by umówić wizytę. W pandemicznym dzienniku piszę:

7 października
Dodzwoniłam się do przychodni. Doktor oddzwoni do mnie jutro przed 9:00 i udzieli mi teleporady. Cudownie! Idę do wyra.

Cudownie jednak nie jest. Czuję się coraz gorzej. Ale skierowanie na badanie w kierunku COVID może dać tylko lekarz pierwszego kontaktu. Inaczej trzeba płacić, a z powodu pandemii jak zwykle opóźniają się różne wypłaty. Zresztą… sytuację finansową przemilczę.

8 października
Zadzwonił Pan Doktor. PAN. (Choć jako lekarza pierwszego kontaktu wskazałam kobietę. Faceta w przychodni system nie stwierdzał.) Pan był miły. Zaordynował leżenie. Przepisał leki. Gdyby się pogarszało to mam jechać na pogotowie.

Ponieważ mam węch i smak, ale nie mam gorączki, a jedynie stan podgorączkowy, więc zdaniem pana doktora nie kwalifikuję się do testu. Leżę. Przepisuje mi: witaminy, Esberitox N (ziołowy lek na zwalczanie stanów zapalnych) oraz syrop na kaszel. Zaleca dużo pić. Stosuję się do wszystkich zaleceń, ale… nie pomaga, a na dodatek z dnia na dzień jest już ze mną tylko gorzej… Ataki kaszlu potrafią trwać i kwadrans. Pod koniec każdego ataku macham rękoma jak świeżo wykluty kurczak. Coś wykrztuszam, ale co? 13 października moja temperatura wynosi 34,9. Dzień później następuje pogorszenie. W piersiach czuję coraz większy ciężar. Nie mogę wziąć pełnego oddechu. Ukochana jamniczka Frytka waży tonę. Niemniej ukochany kot Szarlotek dwie tony. Obsiadają mnie, jak troskliwi lekarze. A ja… czuję jakbym miała coś w piersiach. Przypomina mi się film „Obcy, ósmy pasażer Nostromo”. (Czy u mnie Obcy wykluje się?) Z samej siebie mi się chce śmiać, ale nie mogę. Nie mam siły. Zaczynam myśleć, że chyba nigdy nie wyzdrowieję, a najpewniej umrę. Nie boję się. Tylko strasznie mi żal i Ulubionego i Panicza Syna, który we wrześniu się ożenił. Myśli o śmierci potęgują się, bo tak strasznie boli mnie głowa, że nie mogę wytrzymać. Na ten potworny ból głowy nie działa nic! Nie jestem w stanie: czytać (nie mam zresztą siły trzymać w ręku książki), oglądać TV ani słuchać radia. Przeszkadza mi szczekanie psa, miauczenie kota i nawet Ulubiony, który skacze koło mnie jak koło śmierdzącego jaja, ale niestety ma zwyczaj gadać do siebie. Błagam go, by milczał, bo rozsadza mi głowę. Po krótkiej naradzie (nie mówię mu, że mam wrażenie, że umrę) oboje postanawiamy, że będę szukać pomocy. Nie chcę, by on to robił, bo jest tak nabuzowany tym, że nie wiadomo jak mi pomóc, że jeszcze kogoś na infolinii zwyzywa. W pandemicznym dzienniku notuję:

15 października
Bardzo źle się czuję. Infolinia Ministerstwa Zdrowia nie pomaga. Powinnam tu napisać dużo brzydkich słów na ich temat.
Pogotowie nie przyjedzie. Byli oburzeni, że:

  1. Dzwonię i zawracam dupę.
  2. Ktoś mnie leczy przez telefon.

Do przychodni dodzwoniłam się po godzinie. Po 10:00 ma zadzwonić do mnie lekarz. Pogotowie kazało mi wymusić na nim skierowanie na test. Tylko nie wiem jak ja na niego pojadę. Podobno są kolejki, a ja nie mam siły leżeć.

Lekarz rzeczywiście dzwoni następnego dnia. Daje skierowanie na test. Niestety nie jestem już w stanie pojechać. Najciekawsze jest to, że pogotowie powiedziało mi, że nie przyjedzie, bo skoro jestem w stanie dzwonić to nie jest ze mną źle. Dzieje się to dosłownie dzień po tym, gdy na COVID-19 umiera znajomy poeta. Na FB napisał:

„Jestem chory. Nikt mi nie chce pomóc. Pogotowie nie. Przychodnie nie. Załamałem się”.

Ja też jestem załamana. Ci na pogotowiu nie zdają sobie sprawy, ile mnie ten telefon na 112 kosztował wysiłku. Niewiele mniej wysiłku kosztują mnie w tym czasie maile do wykładowców. Przecież jestem na studiach. Na uczelni jest zdalne nauczanie, a ja… zdycham. Mogę słuchać, ale nie wiem, czy cokolwiek zrozumiem. Nie jestem w stanie mówić i notować. Nie chcę włączać kamery. Nawet nie o to chodzi, że leżę w łóżku brudna, śmierdząca i rozczochrana i jak mnie ktoś taką zobaczy to sobie coś pomyśli, bo cudze myśli na swój temat od dawna mam gdzieś. Ale nie chcę ludzi dołować swoim wyglądem. Raz spojrzałam w lustro, gdy szłam do WC. Sama siebie się zlękłam. Dlatego tego samego dnia na grupie studenckiej piszę:

Jestem bardzo chora. Leżę. Jestem bardzo słaba. Oszczędzę szczegółów. Z prof… (i tu nazwiska) nie było problemów, ale jedna z wykładowczyń nie uwierzyła. Zażądała zaświadczenia od lekarza. A ja jestem leczona teleporadami… Pan doktor w przychodni, u którego w związku z tym musiałam zamówić trzecią teleporadę, stwierdził, że to oburzające. Zwolnienie wypisał, ale nie mam go jak odebrać, bo ono jest w przychodni. Nie wiem więc jak je przedstawię. Staram się słuchać zajęć, ale prawie nic do mnie nie dociera. Gdyby ktokolwiek z was mógł napisać mi na czym polega zaliczenie u dr (…)  byłabym wdzięczna. Zrozumiałam, że opis (…) ale więcej nie, bo trwały teleporady etc. Dobry przyjaciel – lekarz z 50-letnim stażem tez stara się mnie leczyć przez telefon. Nie jestem w stanie dojechać na test. Zresztą leczenie nie będzie wtedy wyglądało inaczej. Pierwszy raz w życiu się boję. Pozdrawiam was. Dbajcie o siebie.

Powyższy post „kleciłam” 2 godziny. Koleżanki i koledzy wirtualnie przytulają. Potem podsyłają notatki. To pomaga psychicznie, ale nie fizycznie. Ulubiony, czyli mój ślubny, nie ma prawa jazdy. Na test mnie nie zawiezie. Wije się jak piskorz między wszelkimi możliwymi sposobami zarabiania, a mną. Biegnie po to zwolnienie z zajęć, które ja z trudem fotografuje i wysyłam klecąc kolejnego maila, co znowu trwa godzinami. Musi mi podawać do łóżka każdą pierdołę, dlatego staram się go rzadko o coś prosić. Niestety jestem tak słaba, że do WC idę trzymając się ścian. Nie jestem w stanie się umyć, bo nie mogę stać przy umywalce. O wejściu do wanny zapomnijmy. Nawet jeśli cudem dam radę to zrobić, to boję się, że nie wyjdę. Dlatego to Ulubiony myje mnie ręcznikiem zmoczonym w ciepłej wodzie z mydłem. Tak wygląda moja higiena przez 2 tygodnie. W tym okresie umiera kilkoro moich znajomych. Koleżanki z TVP, z którą miałam częsty kontakt i ostatni raz rozmawiałyśmy we wrześniu, a która umiera na raka w hospicjum, nie jestem w stanie pożegnać żadnym godnym jej wpisem.

W międzyczasie dwóch kolegów emerytowanych lekarzy rozpoczyna leczenie mnie. (W tym ten pierwszy wspomniany w poście na studenckiej grupie.) Obaj są zaniepokojeni moim stanem. Obaj stwierdzają: skoro nie jestem w stanie jechać na test mam leżeć. Zresztą, nawet gdy ten test zrobię i wyjdzie mi, że to koronawirus to moje leczenie się nie zmieni, bo na to nie ma leków. Organizm sam musi zwalczyć wirusa. Dlatego trzeba zrobić wszystko, by się mój stan poprawił. Test zrobię jak wyzdrowieję. Pierwszy z kolegów odbywa ze mną ponad godzinną rozmowę i wypytuje o każdy drobiazg. Sam jest schorowany. Po wysłuchaniu opisu wszystkich moich objawów wsiada w samochód i, choć mieszka pod Warszawą, to przyjeżdża, by dać Ulubionemu dla mnie Biseptol. Ja nazywam to „przerzuceniem przez płot”, bo lek podany jest przez okno auta. Chodzi o to, by jeśli jest to COVID-19, mój kolega lekarz nie zaraził się. Jako medyk radzi jeszcze: Gripex Noc brać nawet w dzień, bo jest tam pseudoefedryna, która przyniesie ulgę w tym uczuciu ciężkości w piersiach. Radzi też syrop na kaszel pić tylko rano, broń Boże na noc, bym się nie rozkaszlała przed snem. Przywieziony przez niego Biseptol powoli działa. Cudów specjalnych nie robi, ale… trochę mnie wyciąga ze stanu, w którym jestem. Niestety… ma skutki uboczne w postaci luźniejszego stolca. Gdy nadchodzi atak kaszlu pod koniec zaczynam robić pod siebie… Ponieważ zgodnie z zaleceniem syrop piję tylko rano, więc i ataki kaszlu mam przed południem. Od tej pory przez ponad tydzień, gdy atak się zaczyna to ja trzymając się ścian idę do WC i kaszlę siedząc na tronie. Nie zdążyłam tylko dwa razy…

Po dwóch tygodniach zmuszam się, by wstać. Szybko okazuje się, że jednak za wcześnie. Drugiego dnia po wstaniu przyjeżdża drugi kolega emerytowany lekarz. On w maseczce i ja w maseczce. Bada mnie. Stwierdza: to jest zapalenie oskrzeli i może być na tle covidowym. Przepisuje antybiotyk – klacid. Ja wracam do łóżka. Poprawa następuje po 3 dniach. Wstaję po 5. Ale nadal jestem słaba. Snuję się po domu w ubraniu, ale głównie leżę w salonie na kanapie. Oboje z Ulubionym uznajemy jednak, że jest to zwycięstwo. Gdy kończę antybiotyk to dopiero wtedy Ulubiony przyznaje, że gdy najbardziej jęczałam, że śmierdzę i żeby mnie umył, miał ochotę mi powiedzieć, że mogę sobie śmierdzieć, bo pomijając uczucia do mnie, to on i tak nie ma ani węchu ani smaku. Ale nie chciał mnie denerwować. Przez cały czas choroby jadłam tylko banany i piłam kefir, a także herbatę z sokiem malinowym, soki, wodę z cytryną etc.. Czasem zjadłam pół kubka zupy lub 4 pierożki. Miałam kawowstręt. Na samą myśl o kawie – mnie kawosza – brało na wymioty. Schudłam tak, że gdy wreszcie wstałam okazało się, że spodnie spadają mi z tyłka. Jestem słaba. Co drugi dzień kładę się do łóżka ok. 15:00. Nadchodzi listopad.

3go listopada decyduję się pokazać światu. W sieci zamieszczam pierwsze swoje zdjęcie. Wracam do hobby z dzieciństwa, czyli filatelistyki. Wszystko dlatego, że mam potworne kłopoty z koncentracją. A tu można się koncentrować na chwilę i znów przerywać.

3 listopada
Zdrowieję… Wróciłam do hobby z dzieciństwa.

Ponieważ w połowie listopada nadal kaszlę, więc… koledzy emerytowani lekarze radzą zrobić RTG płuc. Dzwonię do lekarza pierwszego kontaktu po skierowanie. Każe mi zrobić to zaległe badanie na COVID. Na wszelki wypadek wypisuje jeszcze raz skierowanie, choć koledzy lekarze uprzedzają, że i tak wynik będzie negatywny, bo prawdopodobnie już to przechorowałam. Jestem 6 tygodni po zachorowaniu, a przecież test-wymaz wykazuje obecność do 2-3 tygodni po kontakcie. Ale skoro taka jest procedura… Jadę. Co z RTG płuc? To dopiero jest historia. W pandemicznym dzienniku, czyli tym razem na Instagramie, notuję:

19 listopada
Ponieważ kaszlę od 5 października, więc dostałam dziś skierowanie na covid i drugie skierowanie na RTG klatki piersiowej. Z pierwszym nie było problemów. Z drugim gorzej. Skierowanie elektroniczne znalazło się w systemie e-pacjent. System wysłał mi SMS (patrz obrazek) z info, gdzie mam to RTG zrobić. Podano godzinę – 16:10. I adres: Sosnkowskiego. To drugi koniec miasta. Godzina szczytu. Ale chcę być zdrowa. Chcę wiedzieć, czy to co przeszłam i przez co trzy tygodnie leżałam w pościeli i przez co nadal kaszlę, jestem osłabiona itd. zostawiło ślad w płucach. Dlatego pojechałam z Saskiej Kępy na daleki Ursus. Tam… odbiłam się od ściany. To nie mój rejon. Nie mają umowy. Jak zapłacę – zrobią RTG. Infolinia NFZ nie wie, czemu system e-pacjent skierował mnie do Ursusa. Przychodnia wydająca skierowanie podała adres gdzie mam robić RTG – Saska, ale tam remont. Powiedziano więc, że Fieldorfa lub Kickiego. Na Fieldorfa nie ma na NFZ. (Dobrze, że zadzwoniłam). Pojechałam na Kickiego. Zrobili. Wyniki w poniedziałek po 15:00. Z domu wyjechałam o 13:30. Wróciłam przed chwilą, czyli po 4 godzinach. Jestem wykończona, bo jestem słaba. Już muszę się położyć. Powiedzonko, że „aby się leczyć trzeba być zdrowym” jest prawdziwe.

W międzyczasie dowiaduję się, że w parku Skaryszewskim stają stoły do gry w szachy, które powstały wg mojego projektu zgłoszonego do budżetu partycypacyjnego. Nie jestem w stanie ich zobaczyć. Z delegacją-inspekcją idzie Ulubiony. Przysyła zdjęcia. W pandemicznym dzienniku, czyli znów na instagramie, notuję:

20 listopada
Mój projekt zgłoszony w ramach budżetu obywatelskiego 2020 został zrealizowany. Sama jeszcze nie mogłam zobaczyć, bo zdrowie nie pozwala, ale Pan Monż był i sfotografował. Park Skaryszewski koło wodospadu, na górce. Stoły do gry w szachy! Jak skończy się pandemia – zagramy!

W tym samym czasie odbieram wynik testu (wymazu) na COVID-19. Wychodzi negatywnie. Tak, jak uprzedzali obaj koledzy lekarze.

 

RTG płuc nic nie wykazuje. Robię test na przeciwciała. Wychodzi dwa razy pozytywnie. Czyli… to był COVID.

Od zachorowania minęły 2 miesiące. Nadal jestem słaba, ale idzie ku dobremu. W związku ze stanem zdrowia nie pojechałam na pogrzeby zmarłych na COVID znajomych: Janusza Leśniewskiego – aktora, Tadzia Peńsko – operatora kamery z TVP i kilku innych, choć tych dwóch ostatnich miałam siłę pożegnać słowami w sieci. Uważam, że dobre i to. Nie byłam też w stanie pojechać do Lublina na pogrzeb ciotecznej siostry, która chorowała na raka, ale w szpitalu została zarażona koronawirusem. Popłakałam sobie w domu.

Niestety nadal odczuwam skutki choroby: jeszcze kaszlę, mam niesamowite kłopoty z koncentracją i szybciej się męczę. A także: mam zniszczone paznokcie, które zdążyłam połamać do krwi i które w pewnym momencie odchodziły mi od palców. No i potwornie zrujnowane włosy z powodu nieprawdopodobnego wręcz łupieżu, na który nie działają żadne szampony (nawet Nizoral). Lekarz przepisał mi szampon specjalny, sprzedawany tylko na receptę. Podobno skutki będzie widać za 4 tygodnie. Jeśli idzie o paznokcie to konsultacja dermatologiczna przede mną. Na razie… łykam witaminy i nacieram olejkiem. Kuracja odnawiająca i tak ma podobno potrwać miesiąc.

Wirus, jak twierdzą moi koledzy emerytowani lekarze, zostanie z nami. Pewnie za jakiś czas uzyskamy odporność stadną, jak to ma miejsce w przypadku grypy. Ale zanim tak się stanie niektórzy z nas będą chorować.

A ja to wszystko napisałam, by powiedzieć tym, którzy mnie czytają. Jedni przejdą tę chorobę jak mój Ulubiony, inni jak ja, a jeszcze inni… jak Tadzio i Janusz, czyli… skończą na cmentarzu. Ale ona naprawdę istnieje.

Przez ostatnie 2 miesiące z grona znajomych na FB usunęły mnie 3 osoby, które kwestionowały pandemię. Że już mnie „nie znają” – zorientowałam się przypadkiem. Wniosek wyciągnęłam taki: Nie pasowałam im do teorii, że „pandemii nie ma, bo nikt z ich znajomych nie zachorował”. Żeby nadal to zdanie było prawdziwe trzeba było się mnie pozbyć. Ale ja nadal jestem… Choć przyznam, że trochę przez tę chorobę przeczołgana.

PS Kawowstrętu już nie mam. Ale… utrzymuje się alkoholowstręt. Nie mogę pić ani piwa ani wina ani wódki. W salonie na samym środku na sekretarzyku postawiłam butelkę z wódką. Co spojrzę w jej kierunku, to na samą myśl zbiera mi się na wymioty. Nie wiem, czy w tym roku w Sylwestra napiję się szampana…

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...