Żyjemy w czasach, w których przeciętny człowiek nie ma żadnych autorytetów, a ktoś kto ma wiedzę na jakiś temat często spotyka się z kwestionowaniem jej przez kompletnych ignorantów. Wiele lat temu bardzo przeżywałam, gdy kolega tylko po maturze próbował mnie – posiadającej już wówczas absolutorium z historii sztuki – wmawiać, że „kolorysta” to synonim słowa „malarz”. Dziś nie chciałoby mi się z nim już kłócić. Powód prosty. Jak ktoś się uprze, że jest tak jak on mówi, to nic go nie przekona. Żadne hasło w encyklopedii czy słowniku, żaden artykuł w gazecie, internecie, książce etc. i żaden autorytet potwierdzający nasze słowa. Sprawa z COVID-19 unaoczniła mi to aż nadto.
Z pandemią koronawirusa mamy do czynienia od marca. Codziennie podawane są statystki zachorowań, zgonów i wyzdrowień, ale… nadal są ludzie, którzy kwestionują istnienie wirusa. A na dodatek tacy, którzy go lekceważą. Są tacy, którzy każdy zgon, choć nie znają szczegółów, starają się tłumaczyć chorobami współistniejącymi lub wiekiem, a każde zachorowanie słabą kondycją chorego.
Nie znam się na medycynie, ale… wydaje mi się, że umiem czytać ze zrozumieniem, a już na pewno umiem słuchać ludzi. Na tym bowiem polega zawód dziennikarza. Najpierw na słuchaniu, a potem na przekazywaniu tego co się usłyszało i przeczytało. To co przeczytałam pominę, bo kto chce to sam sobie znajdzie. A co usłyszałam?
Z bliskich mi osób na COVID-9 zachorował G. Świństwo przywlókł z przyszpitalnej przychodni, do której zgłosił się z zapaleniem pęcherza. Zaraził tym żonę. Oboje trafili do szpitala. Każde do innego. Rozmawiałam z G, gdy tylko znalazł się w szpitalu. Jeszcze nie był podłączony do respiratora. Oddychał ciężko. Trudność sprawiało mu mówienie, ale kojarzył wszystko. Narzekał na potworne zmęczenie, wręcz wyczerpanie. Zmarł dwa miesiące później. Miesiąc po żonie, która nie miała chorób współistniejących. Umierali w zupełnej izolacji i samotności. Oboje podłączeni do respiratorów.
Do szpitala trafił też Z. Zaraził się na pogrzebie. Przywlókł świństwo do domu. Jego żona miała test dodatni, ale nie zachorowała. Spędziła w izolacji 3,5 miesiąca. Przeszła potem 12 testów. Podczas ostatnich rzygała, bo grzebanie głęboko w gardle i nosie do przyjemnych nie należy. Z. skutki choroby odczuwa do dziś. Szybciej się męczy, wolniej wchodzi po schodach.
Zachorował też J. Dusza sportowca. Zapalony kolarz. COVID-ka złapał na kolarskim maratonie od kolegi, który wrócił z Hiszpanii. Był w szpitalu. Na szczęście wyszedł. Jest pod stałą opieką medyczną. O powtórzeniu niedawnych kolarskich wyczynów musi na razie zapomnieć. Skończyło się codzienne jeżdżenie 50 kilometrów. Szybciej się męczy. Jest po prostu słabszy.
Teraz w szpitalu jest M. prosiłam, by napisała na FB taki post, o tym jak się czuje, by można było to udostępnić. Odpisała, że zrobi to jak trochę dojdzie do siebie. „Teraz każdy wysiłek powoduje 10 poty. Ale taki idiota nie przejmie się cudzym doświadczeniem. Jakby go dziabnęło i zmierzyłby się z procedurą, a potem z zżerającą gorączką i napadem duszności, wtedy by może uwierzył, choć to przecież kwestia wiedzy, nie wiary.” – napisała.
A ja tak myślę: Ilu znajomych z otoczenia musi zachorować, a ilu umrzeć, bym przestała czytać i słyszeć od niektórych znajomych teksty, że nie ma wirusa, że chorują nieliczni i to przeważnie starzy i chorzy? Słowa te powtarzają ludzie bez względu na wiek i wykształcenie. Dlatego dochodzę do wniosku, że w każdym z nich drzemie nowotestamentowy „Niewierny Tomasz”. O ile jednak on miał prawo nie wierzyć, bo to czego rzecz dotyczyła było właściwie jedynie kwestią wiary, o tyle teraz mamy czasy wiedzy, a co za tym idzie medycznych dowodów na istnienie wirusa. A mimo tego „Niewiernych Tomaszów” u nas całe hordy!
PS A na zdjęciu ja w samolocie w maseczce. O absurdach podczas podróżowania w pandemii jeszcze napiszę.