Przyjemne figle losu

Spread the love

Życie spłatało mi wczoraj figla, który sprawił mi wiele radości. A zaczęło się mroźnie. Wyruszyłam w pierwszą w tym roku podróż na spotkania autorskie, bo sezon spotkań już się rozpoczął. Jest nowy rok, jest po feriach zimowych, wysyłaniu sprawozdań statystycznych do ZUS i biblioteki zaczęły znów, w ramach promocji czytelnictwa. organizować spotkania autorskie. Wyjechałam więc do Sochaczewa. Ponieważ ostatnia moja podróż autem poza Warszawę miała miejsce w święta, kiedy wybrałam się do Radomia, więc nawet nie zauważyłam, kiedy w samochodzie przestało działać ogrzewanie. Z drogi zadzwoniłam do warsztatu, polecili podjechać na najbliższą stacje benzynową i sprawdzić poziom płynu w zbiorniku wyrównawczym. Sprawa wydawałaby się prosta, gdyby nie fakt, że żadna z trzech stacji benzynowych na trasie Warszawa-Poznań, na których zatrzymałam się po drodze do Sochaczewa nie chciała pomóc mi sprawdzić poziomu płynu w chłodnicy. Na każdej słyszałam, że sprzedawca jest sam, bo kolega przyjmuje towar, wyszedł coś załatwić itd. Zaczynało brakować mi czasu. Dalsze poszukiwanie stacji groziło spóźnieniem się na spotkanie. Dlatego szczękając zębami w kompletnej zimnicy dojechałam do Sochaczewa postanawiając sprawdzić poziom płynu w drodze powrotnej. 
Życie lubi jednak płatać figle. Jednak figiel, którego mi spłatało był niezwykle przyjemny. Otóż po spotkaniu z sochaczewskimi czytelnikami, kiedy z paniami bibliotekarkami piłyśmy kawę i gadałyśmy o tym i owym, zgadało się, że jedna z nich jest z… Tułowic. Doznałam niezwykłego olśnienia. Tułowice – zaledwie kilka kilometrów od Sochaczewa to miejsce, w którym klasycystyczny dwór kupił jeszcze w latach osiemdziesiątych Andrzej Novak-Zempliński – malarz, mąż uczennicy mojego Ojca, a prywatnie córki jego okupacyjnej przyjaciółki Ewy, do której mówiłam ciociu. Wielokrotnie ojciec mówił, że musimy się tam wybrać i jakoś… wszystko się odwlekało. Kiedyś nie nastąpiło. Z gospodarzami dworu w Tułowicach ostatni raz widzieliśmy się na pogrzebach. W tym roku minie jedenaście lat od śmierci Ojca i chyba osiemnaście od śmierci cioci Ewy. Wiele jej w życiu zawdzięczam. Nawet nie chodzi o to, że była dentystką i całe dzieciństwo leczyła zęby całej naszej rodzinie. Pomijam już szopki i bombki, którymi obdarowywała mnie, gdy byłam mała. Najbardziej jestem jej wdzięczna za pewne wczasy w Juracie, na które zabrała mnie pod koniec lat osiemdziesiątych. To stamtąd, z Juraty za jej namową „urwałam się” do Tczewa i po raz pierwszy w księgach parafialnych zbadałam, że brat mojego dziadka Zbigniew Piekarski powiesił się. To wtedy powstała myśl, by całą historię złożyć w książkę. 
Wczoraj zawitałam więc do Tułowic, dworu i jego uroczych, a dawno nie widzianych gospodarzy. Spotkanie – jakby nie było tych kilkunastu lat. Wielki oddech w dostojnej ciszy zabytkowego wnętrza, po galopującej, ryczącej wielkomiejskim zgiełkiem Warszawie. Miłe rozmowy o sztuce, literaturze, muzyce, psach, koniach, tradycjach powożenia. Piękne otoczenie, dwór, wozownia z zabytkowymi powozami i saniami, obrazy, meble itd. Wracałam na tyle zrelaksowana, że dopiero na trasie gdańskiej uświadomiłam sobie, że cały w moim autku, pieszczotliwie zwanym „jubisiem”, nie działa ogrzewanie. Niestety znów żadna ze stacji nie była mi w stanie pomóc. Znów na każdej wysłuchiwałam, że pan (lub pani) jest sam (sama) i nie wyjdzie do mojego auta nic sprawdzać. O ile jednak w drodze do Sochaczewa teoretycznie mogłam to wszystko zrobić sama, tylko zwyczajnie mi się nie chciało, bo czas gonił, o tyle w drodze powrotnej na dworze było na tyle ciemno, że już bez drugiej osoby świecącej mi latarką, nie dałabym rady żadnych płynów w aucie uzupełnić. Dopiero na pierwszej warszawskiej stacji benzynowej uzyskałam pomoc. Jednak wizyta w Tułowicach sprawiła, że nawet nie byłam z tego powodu specjalnie zła. 
Myśl miałam też jeszcze jedną. Cały dzień ocierałam się o… Fryderyka Chopina. Zarówno na poważnie, jak i na wesoło, ale też i całkiem zwyczajnie. W końcu jechałam na ziemię sochaczewską, w strony narodzin kompozytora.
Zaczęło się od tego, że w aucie w drodze do Sochaczewa, słuchałam porannego WF-u, czyli audycji Kuby Wojewódzkiego i Michała Figurskiego w „Esce Rock”. Ich dowcip nie zawsze mi odpowiada, ale wczoraj… bardzo mnie ubawili! Cała audycja była o Chopinie i wszystkie dowcipy były „okołochopinowskie”. Najbardziej rozbawił mnie jeden, gdy podając się za komitet obchodów roku Chopinowskiego pewnej szkole muzycznej (oczywiście im. Fryderyka Chopina), zaproponowali objazdową wystawę. Jej eksponatami są… oryginalne, choć jak tłumaczył Michał Figurski, słabej jakości zdjęcia rentgenowskie Chopina, a także oryginalne nagrania. Próbki trzech zostały puszczone na antenie radia. Był to zwykły kaszel i dopiero wtedy pani ze szkoły muzycznej ryknęła niepohamowanym śmiechem. Zdjęcia rentgenowskie, (z czasów, gdy pan Roentgen jeszcze nie żył lub był berbeciem) które były, jak zapewniał Kuba Wojewódzki, pieczołowicie zbierane przez japońskich miłośników twórczości wielkiego kompozytora, nie były dla pani ze szkoły niczym dziwnym ani śmiesznym. A to z kolei niezwykle ubawiło mnie. 
Im bliżej Sochaczewa tym więcej było Chopina. Gdy zjechałam z trasy poznańskiej do miasta, zobaczyłam hotel Chopin. Potem, gdy wyjeżdżałam w kierunku Tułowic minęłam szkołę muzyczną im. Fryderyka Chopina. Potem minęłam drogowskaz na Brochów. To tam w parafialnym kościele mały Fryderyk został ochrzczony. Zaś w Tułowicach oglądałam powóz, podobny do tego, jakim według przekazów podróżował Chopin, gdy 2 listopada 1830 roku na zawsze opuszczał Warszawę i Polskę. Pewnie było mu w nim tak zimno, jak w moim „jubisiu”.  Niestety jechał o wiele dłużej niż ja. I jak wynika z przekazów nie miał wtedy tak dobrego humoru, jaki ja miałam wczoraj. Cóż… opuszczał ukochaną Warszawę. Ja do niej wracałam, bo zgodnie ze starym przysłowiem „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...