Pisałam ostatnio o Jasiu, tym moim ulubieńcu z kawałów, który miał napisać wypracowanie, w którym byłby seks, monarchia, religia i tajemnica. Kartkę z gotową pracą oddał po chwili. Nauczycielka była zszokowana, dopytywała się, czy na pewno spełnił wszystkie zalecenia. Jasio zapewnił, że tak. Jego wypracowanie brzmiało bowiem: „Zgwałcono królową! Mój Boże! Kto?!” Wspominam kawał, bo żyjemy w czasach krótkich informacji i tekstów, ograniczonych liczbą znaków w esemesach. Stąd wymyślanie jak, w najkrótszy możliwy sposób powiedzieć wszystko. Prawda jest jednak taka, że wszystkiego się nie da. Zawsze zostają te rzeczy między wierszami, te domysły, te niedopowiedzenia. Dziś np. wyczytałam o zrywaniu esemesem i przyznam, że myśli mam mieszane. Z jednej strony jestem za tradycyjnymi formami kończenia znajomości. Za tym, by powiedzieć drugiej osobie prawdę, nawet najgorszą, prosto w oczy. Wbrew pozorom to oczyszcza i tego, kto zrywa i tego, kto jest porzucany. W przeciwnym razie porzucony może latami żyć w wielkim poczuciu winy, że to coś, co się stało, ten koniec, który nastąpił, to jego wina. A niekoniecznie musi tak być. Co jednak z przypadkami, gdy zrywający zrywa, bo w jego życiu jest już ktoś inny, ale wstyd mu się do tego przyznać? Wtedy nie wiem, czy nie lepszy jest jednak ten esemes. No… chyba, że ktoś przyznaje się do tego, że przez jakiś czas działał na dwa fronty. Zresztą prawda i tak po jakimś czasie ujrzy światło dzienne. A wtedy pozostaje tylko wstyd. Choć z drugiej strony… czy ludzie, którzy żyją w kłamstwie odczuwają coś takiego? Jeśli jednak ktoś przyznać się nie chce, niech naprawdę zrywa esemesem. Inaczej druga strona, gdy już dowie się prawdy będzie latami widzieć przed oczami twarz kłamcy. Takich historii znam setki!
Kilka tygodni temu z przyjaciółmi byliśmy w kinie. Po filmie poszliśmy na kawę i jedna z rozmów dotyczyła 'sztuki zrywania’. Kolega, który ma w tym względzie wielkie doświadczenie, bo jak sam o sobie mówi, jego największym problemem jest to, że nie wie ile miał kobiet, bo w pewnym momencie przestał je liczyć. Uznał wtedy, że trzeba odnotować jedynie fakt, że tylko jedna z nich była żoną. W każdym razie ów kolega powiedział, że on jest za tym, by zrywający facet zawsze brał winę na siebie. A zwłaszcza, gdy w grę wchodzi inna kobieta.
– Trzeba mówić o sobie, że jest się niegodnym miłości fiutem. Że ona jest wspaniała, że on jest draniem. Że ona znajdzie kogoś, kto będzie jej godny, bo on jest niegodny tak wspaniałej kobiety, itd.
Przyznam, że bardzo mnie to ubawiło. I w swoim feministycznym rechocie nie byłam sama. Również narzeczona drugiego kolegi bawiła się wywodem naszego Casanovy. Potem obie bardzo się dopytywałyśmy, czy takie mówienie, że jest się 'niegodnym miłości fiutem’ nie wchodzi potem w krew i nie jest tak, że on to potem powtarza jak mantrę. Kolega odparł, że owszem i wtedy najważniejsze jest co innego. Nie pomylić imienia kobiety, z którą się zrywa z imieniem tej, na którą się ją zamienia. A jemu to zdarzyło się kilkakrotnie.
I jaki z tego wszystkiego wniosek? Jednak esemes! Bo wtedy wszystko trwa krócej… coraz krócej… No i nie trzeba pokazywać nikomu twarzy kłamcy.
P.S. A gdyby ktoś chciał posłuchać czegoś dłuższego niż czytana na głos treść esemesa 'żegnaj Genia świat się zmienia’ to uprzejmie donoszę, że zaproszono mnie do Antyradia w niedzielę na 9-tą rano. Audycja o Warszawie, pisarstwie i… coś mi się wydaje, że także Pałacu Kultury. Na stroniehttp://www.antyradio.pl można słuchać on-line.