PRL w Galerii Handlowej, czyli co przechodzi z pokolenia na pokolenie

Spread the love

Gdy byłam dzieckiem obsługa sklepów często bywała nieprzyjemna i to zarówno w stosunku do dzieci jak i do dorosłych. Sprzedawcy byli panami naszego życia i śmierci. Potrafili powiedzieć klientowi, że czegoś nie ma, choć było, ale trzymane pod ladą i dostępne np. tylko dla znajomych sklepowej. Generalnie były to czasy, kiedy sprzedawca rzadko był bezinteresownie miły dla klienta. Wynikało to m.in. z tego, że handlowcy mieli płacone za siedzenie w sklepie, a nie za to, czy cokolwiek sprzedali. Przypomniało mi się to wszystko dosłownie kilka dni temu, gdy poszłam kupić uchwyty do torby.

Ponieważ niemal każdą damską torbę dość szybko niszczę, bo z racji wykonywanych obu zawodów jej zawartość jest dość bogata, więc mniej więcej rok temu Ulubiony kupił mi wielką torbę pewnej włoskiej firmy. Torba, choć ze sztucznego tworzywa, to jednak była dość droga, ale po naradzie oboje uznaliśmy, że warto zainwestować, bo wyjdzie taniej niż kupowanie mi co i rusz nowej. Prawda jest bowiem taka, że z reguły po 2-3 miesiącach w każdej z pozoru wielkiej i porządnej torbie obrywały mi się uchwyty lub rozrywała się cała torba, wydzierały dziury w podszewce itd. Ta, którą wynalazł Ulubiony, zrobiona jest ze specjalnego tworzywa i można ją myć płynem do mycia naczyń. Kupuje się ją osobno, dobierając do niej osobno uchwyty i osobno specjalny materiałowy środek zasuwany na suwak. Ponieważ każda z tych części kosztuje sporo, więc komplet daje dość pokaźną sumę za całość. Ulubiony jednak, (jak to on), przez tydzień najpierw czytał wszystko o tych torbach i powiedział, że nie ma rady. Ktoś taki jak ja powinien mieć dokładnie taką torbę do codziennego, zawodowego użytku. I tak pewnego dnia pojechaliśmy do Galerii Handlowej, w której widział produkty tej firmy. Wybraliśmy największą torbę, czyli mieszczącą dokumenty A4. Całość kosztowała prawie 500 złotych. Ja jęknęłam, bo to duża cena za plastik, ale Ulubiony odetchnął z ulgą stwierdzając, że będzie ze mną spokój na długi czas, bo czegoś takiego to nie porwę, choćbym nawet do środka wrzuciła kowadło. Rzeczywiście w nowej torbie mogłam (i mogę) trzymać przysłowiowego „dziada z babą”. Niestety codzienne użytkowanie mocno zniszczyło jej uchwyty. Sama torba nadal wyglądała jak nowa, ale przez postrzępione boki uchwytów całość zaczęła wyglądać niezbyt elegancko. Ulubiony pierwszy stwierdził, że trzeba kupić mi nowe uchwyty, bo nie wypada, bym chodziła z takimi postrzępionymi. Nie mieliśmy jednak czasu podjechać do Galerii, w której kupowaliśmy torbę. A na zakup przez internet jakoś nie mogłam się zdecydować – tyle kolorów… Wreszcie nadszedł dzień, kiedy i tak musiałam do tej Galerii podjechać, więc stwierdziłam, że przy okazji dokupię sobie nowe uchwyty.

W Galerii okazało się jednak, że w tym miejscu, w którym przed rokiem kupowaliśmy torbę, nie ma żadnego stoiska. Nie pamiętałam niestety nazwy sklepu, która nie była tożsama z nazwą włoskiej firmy produkującej torby, ale kilka metrów dalej ujrzałam punkt informacyjny, więc… podeszłam spytać. Pani akurat rozmawiała z kimś przez telefon. Nie chciałam jej przeszkadzać więc sięgnęłam po leżące na stosiku plany Galerii. Zaczęłam czytać nazwy firm, ale nie pomogło. Poza tym nie wiedziałam w jakim dziale szukać? Galanteria? Moda? Pani w informacji przestała rozmawiać przez telefon, więc przywitawszy się zaczęłam zadawać pytanie:
– Proszę pani, tu był taki sklep… – nie dane mi jednak było dokończyć, bo pani natychmiast mi przerwała.
– Ja tu pracuję pół roku i jak coś było wcześniej to nie wiem. Proszę zerknąć na plan – odparła i odwróciła głowę.
Przyznam w tym miejscu, że gdyby sklepy z tymi torbami były na przysłowiowym „każdym rogu” machnęłabym ręką, ale z tego co wiem te torby sprzedawane są w Warszawie tylko w dwóch galeriach położonych na dwóch krańcach miasta. Ponieważ w tej drugiej galerii nie byłam jeszcze nigdy w życiu, więc postanowiłam jednak dopytać.
– Ale niestety nie pamiętam nazwy i myślałam…
– Nie zna pani nazwy to nie pomogę.
– Ale może…
– Powiedziałam, że pracuję tu od pół roku. Sklepy się zmieniają, zamykają, otwierają. Nie wiem.
– Pani jest strasznie niemiła, a ja nie skończyłam zadawać pytania.
– Ale ja już pani odpowiedziałam, że pracuję tu pół roku i nie wiem.
– Ale może…
– Czy pani nie rozumie? – zirytowała się panienka, więc powiedziałam co sobie myślę na temat jej zachowania stwierdzając:
– Pani jest bardzo źle wychowana.
– Bo nie wiem, gdzie jest jakiś sklep?
– Bo nie pozwala mi pani zdać pytania. Czy pani ma jakiś zły dzień?
– Pani mnie obraża i ja zaraz wezwę ochronę – odpowiedziała panienka, co ja skwitowałam stwierdzeniem, że niech wezwie. Ale wzywać nie musiała, bo ochrona akurat przechodziła obok. Ochroniarzy było dwóch. Przedstawiłam się i powiedziałam z czym przyszłam, po czym poinformowałam, że pani nie pozwala zadać pytania, a gdyby pozwoliła tobym spytała, czy nie widziała na terenie galerii takich toreb. Na co ona (nie patrząc na torbę i nie zważając, że nie z nią rozmawiam) wtrąciła, że nie chodzi po galerii. Chciałam dodać, że moje trzecie pytanie by brzmiało, które ze sklepów wymienionych w spisie handlują torbami, ale ochroniarze poradzili iść do dyrekcji galerii – na skargę i po informację. Mnie bardziej interesowało to drugie, ale…

Gdyby ten sklep był „na każdym rogu” nie poszłabym, jednak w tej sytuacji… poczłapałam we wskazanym przez ochroniarzy kierunku i po 5 minutach trafiłam do sekretariatu. Sekretarka była zdumiona, że przychodzę zapytać o stoisko, skoro na terenie jest informacja, ale opowiedziałam co mnie spotkało. Dodałam przy tym, że właściwie odzwyczaiłam się już od chamstwa, więc trochę mnie to zachowanie zbiło z pantałyku, natomiast uważam, że ta pani nie nadaje się do pracy z ludźmi, bo ich nie lubi. Przecież wystarczyło pozwolić mi zadać pytanie i powiedzieć na przykład, które sklepy handlują torbami. W tym momencie sekretarka spojrzała na moją torbę i… z miejsca podała nazwę sklepu oraz gdzie go znajdę. To mnie zdumiało. Tak bez zaglądania w komputer? Bez patrzenia na plan Galerii?

– Proszę pani, te torby są tak charakterystyczne, że trudno nie zauważyć i nie zapamiętać – powiedziała sekretarka widząc moje zdumienie.

Podziękowałam jej, a ona przeprosiła mnie za zachowanie pracownicy. Po kilku minutach trafiłam wreszcie do sklepu. Kupując nowe uchwyty (tym razem niestety trzy razy droższe niż poprzednie, bo mocniejsze – 210 złotych) opowiedziałam obsłudze sklepu o tym, jak mnie potraktowała pani z informacji. Nie były zdumione, bo okazało się, że niemal każdy klient, który już raz u nich był i teraz po przeprowadzce sklepu do nich wracał, żalił się, że w informacji usłyszał, że nie istnieją. Natomiast fakt, że pani groziła mi ochroną mocno je zszokował.

– Przecież ochronę to się wzywa w ostateczności – powiedziała jedna z nich.

Generalnie zdarzenie trochę popsuło mi humor, ale szczęśliwy finał wynagrodził wszystko. Natomiast znajoma, której potem opowiadałam tę historię stwierdziła, że mogłam rozmowę z tą panią nagrywać, a potem przedstawić jej szefostwu. Ale żeby takie coś nagrać to trzeba byłoby „zaczaić się”, czyli podejść do punktu informacyjnego z włączoną w telefonie kamerą. A mnie przecież do głowy nie przyszło, że ktoś może mi nie pozwolić zadać pytań w punkcie, który służy do odpowiadania na pytania klientów. Naprawdę odzwyczaiłam się od takiego chamstwa, które powiało mi PRL-em. Niestety po historii z panią z informacji przed oczami stanęły mi wszystkie wredne sprzedawczynie, które spotkałam w dzieciństwie. A przecież ta pani nie żyła w PRL, bo mogłaby być moją córką. Czy to oznacza, że Polska wyszła z PRL, ale PRL został w jej mieszkańcach? Czy może to oznacza, że takie chamstwo i pogarda do klienta przechodzą z pokolenia na pokolenie?

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...