We wtorek byliśmy z Ulubionym na premierze filmu „Kler”. Ulubiony grał tam epizodyczną rolę księdza Skiby i na planie spędził 7 dni zdjęciowych. Idąc na film znałam więc scenariusz. A jednak! Wbiło mnie w fotel. Film jest wstrząsający. Zło, które wylewa się z ekranu przytłacza. Paradoksalnie jednak po obejrzeniu„Kleru” najbardziej żal mi… prawdziwych, dobrych księży z powołania. Nie jestem antyklerykałem, nie walczę z kościołem, choć nie jestem religijna, ale znam bardzo bardzo wielu wspaniałych duchownych. Duchownych z powołania, duchownych, dla których kościół i droga, którą obrali jest całym ich światem. Po filmie zaczęłam myśleć właśnie o nich.
Poza synem chrzestnym moich rodziców, który odsunął się od nich, bo nie mieli ślubu kościelnego (o czym zresztą w swoim czasie tu pisałam) nie mam złych doświadczeń z klerem. Wręcz przeciwnie. W pamięci mam niewidomą zakonnicę, moją stryjeczną babcię siostrę Zofię Brudzińską Franciszkankę Służebnicę Krzyża o zakonnym imieniu Jana, której wiele dobrego zawdzięczam, a o której też sporo w swoim czasie pisałam. Paradoksalnie ostatnio rekomendowałam na „Biesiadzie Literackiej” jej wspomnienia „Zaślubiona wschodowi”, które przeczytałam po raz enty wzruszając się niesamowicie. Pamiętam też cudowne siostry Urszulanki z Rabki, którym poświęciłam cały rozdział mojej nieopublikowanej jeszcze książki „Jedynaczka z PRL, czyli jak zostałam pisarką”. Z rozrzewnieniem wspominam księdza Witkowskiego zwanego przez nas Marabutem, który w żoliborskiej parafii Jana Kantego uczył mnie religii, czy także uczącą mnie religii siostrę Zmartwychwstankę Urszulę Grzymską. Ze szczerymi łzami w oczach przyjęłam wiadomość o śmierci w katastrofie smoleńskiej księdza Romana Indrzejczyka, który był prawdziwe świętym człowiekiem, a którego miałam okazję znać osobiście. Był zresztą bohaterem mojego reportażu. Za ogromną stratę dla Polski uważam śmierć w katastrofie biskupa Tadeusza Płoskiego i jego ordynansa księdza Jana Osińskiego. Obaj byli naprawdę wspaniałymi duchownymi i świetnymi kapelanami.
Mam jednak masę znajomych, którzy z duchowieństwem mają złe doświadczenia. Pamiętam, kiedy jako dziennikarka Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego wróciłam raz ze zdjęć i przeglądałam nagrany materiał w obecności praktykantki. Jednym z moich rozmówców, którego wypowiedź wyświetlała się na ekranie był proboszcz pewnej stołecznej parafii. Praktykantka zaczęła nagle krzyczeć, a potem płakać. Wpadła wręcz w dygoty. To był ksiądz pedofil, który ją molestował, gdy miała 9-10 lat. Macał po piersiach, by sprawdzić czy już rosną, grzebał jej w kroku. Z jego powodu zmieniła potem szkołę i środowisko. I przestała chodzić na religię.
Pamiętam też, kiedy w jednej z redakcji poznałam dziennikarkę, pracującą wcześniej w radiu katolickim, którego dyrektorem był biskup. Obowiązkiem dziennikarzy było relacjonowanie jego wieczornych mszy w małych miejscowościach podległej mu diecezji. Pewnego zimowego dnia pojechała na taką mszę z mikrofonem i dyktafonem. Dotrzeć na miejsce do tzw. „zabitej dechami wsi” dała radę, ale jak wrócić? Msza księdza biskupa była o 19:00. Po 20:00 z wioski nie odjeżdżał już żaden autobus, a najbliższy był kilka kilometrów dalej i trzeba było iść pieszo, przez las. Był mróz i co jakiś czas przelotne opady drobnego śniegu. Po mszy podeszła więc do swojego pryncypała księdza biskupa, który świetnie ją znał i wiedział, że jest jego pracownicą. Spytała, czy nie mogłaby się z nim zabrać, bo nie ma już komunikacji. Odmówił twierdząc, że nie jest dobrze przyjęte, by osoba świecka i w dodatku kobieta jechała w jednym aucie z biskupem. Wracała więc w ciemności w mróz kilkanaście kilometrów bocznymi drogami płacząc z zimna, by dojść w końcu na przystanek, na którym okazało się, że ostatni autobus już jej uciekł. Na szczęście była to bardziej ruchliwa droga i ktoś się nad nią ulitował odwożąc w granice miasta. W domu była jednak około północy.
Tych historii znam więcej. Niektóre zresztą są bardziej drastyczne, ale nie chodzi o to, by w narracji przebić Smarzowskiego. Opisałam te dwie o różnej wadze i problemie. Łączy je jedno. W obu przypadkach bohaterowie w sutannach zachowali się nie tak jak głoszą z ambony, nie tak jak mówi pismo święte czy katechizm. Ksiądz katecheta nie powinien w ogóle dotykać dzieci. Ksiądz biskup powinien swoją owieczką podrzucić do najbliższego przystanku, jeśli nie może do miasta, choć doprawdy nie wiem czemu, skoro sam tam jedzie. Jeśli nie wypada, by kobieta jechała z nim w jednym aucie (przyznam, że pierwsze o tym słyszę) to mógł kazać swojemu kierowcy najpierw ją odwieźć te kilkanaście kilometrów, a potem nakazać wrócić po siebie. Kto chce szuka sposobu. On nie chciał. Chciał okazać władzę. Zresztą… jako dyrektor radia okazywał ją często, bo opowieści dziennikarzy tej rozgłośni to materiał na niejeden film.
Grzechy kościoła (nie tylko polskiego) są ogromne. Bolą społeczeństwo tym bardziej, że nie powinno ich być. W końcu kościół z grzechami walczy. Piętnuje zło. Nakazuje się z grzechów spowiadać. Ja się zgadzam z tym, że pedofilia jest w każdym środowisku i że odsetek pedofilii w kościele jest taki sam jak w innych zawodach, ale… problem jest tu taki, że w kościele nie powinno ich w ogóle być. To miejsce, od którego oczekujemy nieskazitelnych postaw. Zwłaszcza w sprawach seksu, żądzy pieniądza czy żądzy władzy. Dlatego społeczeństwo woła o ukaranie pedofili wśród księży. Dlatego drażni rozpasanie i bogactwo niektórych. Przykre, a właściwie gorszące jest, że są tacy, którzy twierdzą, że to ofiara jest winna haniebnemu zachowaniu księdza. Czyli, że dziecko jest winne pedofilii, a kobieta temu, że zaszła w ciążę z księdzem.
Pewien duchowny napisał do mnie kiedyś:
„Otóż wszyscy ludzie, a tym bardziej księża, dzielą się na wie bardzo wielkie grupy: na świętych z prawdziwego zdarzenia (moim zdaniem wśród ludzi świeckich takich ludzi jest mniej więcej tyle samo, co pośród księży, zakonników i sióstr zakonnych) i na grzeszników także z prawdziwego zdarzenia, a takich też jest sporo zarówno wśród świeckich, jak wśród duchownych.”
Dodał też, że w piekle jest specjalnie miejsce dla złych księży. Jednak dla nas tu na ziemi to małe pocieszenie. Chcemy tu od duchowieństwa nieskazitelnych postaw. Dlatego takim powodzeniem cieszy się serial „Ojciec Mateusz”, którego bohater jest personifikacją marzeń polskich katolików o proboszczu. Młody (choć coraz starszy), przystojny, inteligentny, nie ma romansów, nie nadużywa alkoholu, nie jest pazerny na pieniądze, szanuje wszystkich, pomaga biednym, pochyla się nad uchodźcami, byłymi kryminalistami, nie gani, gdy ktoś zdradza żonę etc., a jeszcze rozwiązuje zagadki, zna się na komputerze i świetnie gra w szachy dając w tę królewską grę łupnia policjantom. Nic chyba dziwnego, że serial ma już 20 serii (oryginał tylko 11) i ogląda go cała Polska (w tym ja, bo świetnie mi się przy tym pisze i zawsze trochę się jednak ubawię). O dobrych księżach było zresztą sporo filmów m.in.: „Misja”, „Popiełuszko, wolność jest w nas”, a także seriali w tym nawet kilka kryminalnych. Chyba czas nakręcić film o tym co w kościele jest złe i jestem zdumiona nagonką na reżysera, że to zrobił. A czemu nie wolno? Czemu to jest zabronione? Zdumiona też jestem opowieściami, że to wybiórcze. A „Katyń” Andrzeja Wajdy nie był wybiórczy? Też opowiadał wybraną historię. A jednak… przez jej pryzmat poruszał wszystkie aspekty związane ze zbrodnią, zajmował się bowiem i rodzinami tych, których rozstrzelano i problemem oficerów i ich grobów etc.
Z „Klerem” jest podobnie. Tez opowiada wybraną historię, ale jest ona na tyle spójna, że możemy przyjrzeć się całemu środowisku. Wbrew temu, co piszą niektórzy nie jest to film o złych księżach. Nie wszyscy w nim są bowiem źli. A ci, którzy są, stali się takimi na skutek pewnych wydarzeń i mechanizmów jakie panują w ich świecie. Nie jest to oczywiście usprawiedliwienie, a jedynie wytłumaczenie skąd się to wzięło. Trzej księża, którzy spotykają się co roku w rocznice cudownego ocalenia nie są kryształowi, ale… trudno tu mówić o filmowych czarnych charakterach. Zresztą… w „Klerze” nic nie jest ani czarne ani białe. I to jest cała siła tego filmu. Ostatnia scena wbija w fotel. To ona spowodowała, że zaczęłam myśleć o księżach także jako ofiarach systemu, w którym tkwią. Bo i bohater tej sceny jest jedną z największych ofiar tego, o czym opowiada film.
My – osoby świeckie – zawsze możemy sobie poradzić w naszym świecie. Ale dla księży to jest jedyny świat, jaki znają i jedyny jakiego pragną. Świętej pamięci Tadeusz Chabrowski – poeta, były Paulin, opowiadał mi kiedyś w czasie jednego z naszych wspólnych obiadków, jakim szokiem był dla niego świat po zrzuceniu sutanny. On nie odszedł od Boga, bo do końca życia pozostał osobą religijną, o czym świadczą choćby jego wiersze, ale przyznał, że tym co go trzymało poza zakonem była poezja i rodzina, którą założył. Nie odszedł zresztą z kościoła dla kobiety, a z zupełnie innych powodów.
Doszedłem do wniosku, że mój wewnętrzny rozwój w klasztorze dobiegł do pewnego etapu. Wydawało mi się, że następny mogę lepiej osiągnąć poza zakonem. Bezpośrednią przyczyną była natomiast rozmowa z prof. Mieczysławem Giergielewiczem, który w pewnym momencie analizy moich wierszy powiedział mi: dużo masz w swoich wierszach przymiotników, za mało rzeczowników. Za dużo mam pytań, za mało rzeczywistości. Później życie tak się ułożyło, że mogłem znów pójść na studia w Temple University, zapoznałem się tam z szeroką gamą chrześcijaństwa i innymi religiami. To poszerzyło moje seminaryjne widzenie Boga i uczyniło je bardziej uniwersalnym i powszechnym. Doszedłem do wniosku, że jakakolwiek religia, która pretenduje do wyjaśnienia spraw ostatecznych, robi to fragmentarycznie, próbuje odkryć tylko jakiś aspekt Boga, ale nigdy w całości go nie opowie. Każda z tych religii wnosi coś nowego, co jednak w sumie nie wystarczy, żeby Bóg do końca był określony – mówił w rozmowie z Gazetą Wyborczą w 2008 r.
Opowiadał mi natomiast, jak świeżo po ślubie z żoną próbował coś zrobić w domu młotkiem i gwoździami i mu nie szło. Była to jakaś podstawowa czynność. Żona zastała go na tym i… popłakała się ze śmiechu, a potem zrobiła to sama. „Tak byłem nieprzystosowany do życia” – powiedział mi przyznając, że zakon nie uczy niczego praktycznego. A on po zrzuceniu habitu nie umiał odnaleźć się w świeckim świecie. W filmie Smarzowskiego pada zresztą potwierdzające to zdanie wypowiadane przez księdza Trybusa granego przez Roberta Więckiewicza: „jedyne co umiem to spowiadać”.
Świeccy ludzie mogą żyć bez kościoła nawet jak są wierzący. Mogą iść na mszę do innej parafii, albo słuchać nabożeństw przez internet czy przez radio. Dla duchownych to cały ich świat. I jeśli ten świat wygląda nie tak jak marzyli, a co gorsza nie tak jak powinien w świetle tego co sami głoszą i czego nauczają i oni i ich hierarchowie, to nic tylko zabić się lub zapić. Bo nie każdy umie i chce zmieniać „zawód”. Wiem po sobie jak przeżywałam rozstanie z telewizją – jak do dziś przeżywam i jak jest mi przykro, że spotkało mnie to co spotkało. Ale ja mam jeszcze swoje pisarstwo, gazety, genealogię, rodzinę, zwierzęta, a ostatnio nawet szydełkowanie. A tacy księża nie mają poza tym światem nic! To jest ich dramat i to zostało wspaniale pokazane w filmie „Kler”.
Niektórzy psychologowie są zdania, że pedofile przeważnie sami w dzieciństwie byli ofiarami pedofili. Po latach niejako podświadomie stwierdzają, że skoro „przeżyłem i nic mi nie jest” to i to dziecko, które molestuję przeżyje. Zostało to pokazane w amerykańskim filmie „Spotlight”. Ale w ogóle coś w tej diagnozie być musi, gdy spojrzymy na fakt, że np. molestowani chłopcy z poznańskiego chóru Wojciecha Kroloppa po latach przyprowadzali do swojego „oprawcy” swoich synów. Trzeba więc to przerwać. Mówić o tym. I to bardzo głośno. Także poprzez film.
Dlatego mam nadzieję, że inteligentne osoby i wnikliwi obserwatorzy nie odbiorą „Kleru” jako nagonki na kościół, ale jako wskazówkę, że ta instytucja wymaga głębokich reform. One powinny się rozpocząć natychmiast i na wszystkich szczeblach, a także na wczesnym etapie. Może potrzeba badań psychologicznych w seminariach? Zastanawiam się nad tym, bo przez rok do jednej klasy chodził ze mną chłopak, który dziś jest księdzem. Gdy byliśmy w szkole malował paznokcie u nóg, rzęsy, a także nosił na nodze bransoletkę. Była też jakaś taka historia, że wykradł kiedyś swoją klasówkę, by mieć lepszy stopień. Gdy po latach dowiedziałam się, że wstąpił do seminarium byłam w szoku, bo prędzej widziałabym go na paradzie równości. Kilka lat temu inny z kolegów trafił do niego do spowiedzi, gdy zmarła mu mama. Pierwsze pytanie zadane przez spowiednika dawnemu koledze z klasy (kawalerowi) brzmiało: „Czy byłeś już w kobiecie?”. Wczoraj odnalazłam w internecie na YT filmy z jego kazaniami. Są ciekawe, intelektualne i naprawdę głębokie. Mam jednak wątpliwości, czy stan kapłański jest tym, do czego się nadaje. I nie jestem w tych wątpliwościach odosobniona. Niemal wszyscy z naszej dawnej klasy twierdzą, że najprawdopodobniej to była ucieczka przed własną pokręconą seksualnością.
Inny kolega poznany w latach szkolnych też był w seminarium. Odszedł z niego (przyczyn nie znam), ożenił się, a po latach wylądował w więzieniu za gwałty na własnej córce. Dowiedziałam się o tym zresztą dużo później. Z opowieści przyjaciół jego rodziny wiem, że co wieczór kazał swoje córce, i jednocześnie ofierze własnej chuci, modlić się głośno i przepraszać Boga „za to co robiliśmy dzisiaj”. Fakty za co przepraszali oboje skojarzono dopiero później.
W wywiadzie, jakiego Wojtek Smarzowski udzielił Ewelinie Woźnicy z TVN24 opowiedział taką anegdotkę:
(…) jak zrobiłem „Drogówkę” i stałem w banku, pani kasjerka rozejrzała się, czy nikt nie podsłuchuje, wsadziła głowę do okienka i powiedziała teatralnym szeptem: „O banku niech pan zrobi”. Czyli każde środowisko tak naprawdę niesie w sobie potencjał filmowy.
I właśnie dlatego w nagonce na film, robionej często przez tych, którzy go nie widzieli, nie rozumiem jednego. Czemu o duchowieństwie można mówić tylko dobrze albo wcale?
A wszystkim polecam obejrzenie filmu. Wierzącym także. Nie zachwieje waszej wiary. Wręcz przeciwnie. Może zaczniecie wspierać swoich dobrych księży, dla których życie w tym świecie jest naprawdę trudne. A to ich jedyny świat.