„Przelatywacze” w hipermarkecie, czyli słówko o książce

Spread the love

Dawno temu, w tym okropnym PRL, wiedzieliśmy, które książki są wartościowe, a które są „przelatywaczami” pisanymi dla rozrywki ludzi prostych i mniej wymagających czy literacko wyrobionych. Literatura wysoka była wydawana ładnie. Literatura niskich lotów w papierowych okładkach i innych, trochę mniejszych, rozmiarach. Specjalizowała się w niej Krajowa Agencja Wydawnicza, która wydawała m.in. na gazetowym papierze „Ekspres reporterów” pełen reportaży, często o ludziach z marginesu społecznego, a jednak były to rzeczy na wysokim poziomie, zwłaszcza, gdy porównamy to z tym, co publikują dzisiejsze tabloidy. Bo taki to jest paradoks, że ta peerelowska literatura niskich lotów była w moim pojęciu na wyższym poziomie niż niektóra dzisiaj. Wojenna seria „Biblioteka Żółtego Tygrysa”, wydawana przez wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej (poprzednika dzisiejszej Bellony), nie aspirowała do bycia książkami naukowymi, czy porządnymi monografiami. Miała tylko popularyzować wiedzę o II wojnie światowej. Popularyzowała. Polskie kryminały w serii z jamnikiem czy pistoletem przemycały wiedzę na różne tematy, choć lansowały też nachalną propagandę peerelowską. Miały jednak świetny język. Wszystko dlatego, że w publikujących je wydawnictwach pracowali zawodowi redaktorzy i korektorzy. Na końcu książek była errata, która eliminowała wszystkie błędy przepuszczone podczas prac nad książką. Przeważnie miała kilka tylko punktów, choć zdarzały się publikacje, w których wynosiła kilka stron. Zazwyczaj były to poważne publikacje naukowe.

Nawet Harlequin, kiedy jeszcze istniał na polskim rynku, oznaczał swoje serie. Wiedzieliśmy co czytamy. Nie stawialiśmy harlequinom wysoko poprzeczki. Wiedzieliśmy co tam będzie. Tandetne romanse, które pokrzepią złamane serce niejednej gospodyni domowej marzącej o księciu z bajki.

Tymczasem od kilku lat nie ma już takiego zróżnicowania w oznaczaniu literatury. Nawet dobre wydawnictwa wydają „przelatywacz”, co potem tłumaczą koniecznością zarobienia na wydawanie literatury ambitnej. Wydają ten „przelatywacz” w sztywnych, lakierowanych okładkach. Czytelnicy potem myślą, że to jest ta wysoka literatura. Na dodatek zaczęto lansować opinię, że dobry pisarz to ten, który pisze dużo. Jak pisze minimum jedną książkę rocznie – to jest świetny. Jak mniej – to dno. Józef Ignacy Kraszewski napisał ponad 400 książek. Zrobił to ręcznie, gdyż pierwszym odnotowanym w annałach polskiej literatury pisarzem, który „zaprzyjaźnił” się z maszyną do pisania był Bolesław Prus. Zrobił to w roku 1897, a więc 10 lat po śmierci Kraszewskiego. Ze spuścizny Kraszewskiego w pamięci przeciętnego czytelnika została tylko „Stara Baśń”, którą współczesny nastolatek męczy i rzadko kiedy jest w stanie przeczytać do końca. Dlatego poważnie zastanawiam się czemu rynek próbuje wymusić na autorach pisanie non-stop. Produkcja książek (nie bójmy się użyć tego słowa) nie wpływa na jakoś literatury. Wpływa na jej ilość. A ilość to zawsze „przelatywacz”. Olga Tokarczuk pisała swoje „Księgi Jakubowe” osiem lat pokazując tym samym, że dobra książka rodzi się w bólach.

Mam koleżanki pisarki „produkujące” książki co rok, jak jurny chłop dzieciaki. Przykro pisać, ale często każda kolejna publikacja jest gorsza od poprzedniej, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że pisanie na siłę nie jest dobrym pomysłem, a pisarz naprawdę powinien dojrzewać.

Jest jeszcze jedna sprawa. Handel książką. Brak ustawy o książce, (która zakłada m.in. stałą cenę książki przez rok) powoduje, że wielkie hipermarkety zaczynają handel książkami stając się konkurencją dla księgarń i rujnując małe księgarnie oraz wydawców. Zwykły człowiek zapewne nie rozumie tego mechanizmu. Dlatego wyjaśniam. Hipermarket jest w stanie kupić książkę od wydawcy za np. 10 złotych i wystawić do sprzedaży za 5 złotych. Wbrew pozorom nie ponosi straty. Odbije sobie te obniżkę telewizorem, pralką czy lodówką, po którą przyjdą ludzie, a przy okazji kupią książkę. Księgarnia nie ma takiej możliwości, bo ma w ofercie tylko książki. Zaś wydawnictwo również nie może sobie pozwolić na sprzedaż książki poniżej ceny produkcji. W hipermarkecie sprzedawca z działu książki nie zna się na książkach. Zresztą… dziś jest w dziale książki, jutro ma dyżur na warzywach lub mięsie.

Obecność książek w hipermarketach spowodowała, że przeciętny człowiek rzadziej zagląda do księgarń. Jednocześnie do hipermarketów nie są przyjmowane wszystkie książki, a jedynie… literatura, która dobrze się sprzedaje. (Podobnie z muzyką. Konia z rzędem temu, kto kupi w Tesco płytę z chorałem gregoriańskim lub Gustavem Mahlerem. Prędzej znajdzie disco polo. Nawet o porządny heavy metal tam trudno.) Literatura popularna obecna w hipermarketach odbiera czytelników literaturze trudniejszej i bardziej wymagającej. Tej, której wydawcy nie mają pieniędzy na kosztowną promocję i zakup miejsca na stojaku np. w empiku lub kasy na bilbord okładką i chwytnym sloganem. Przeważnie ludzie nie zastanawiają się nad tym. Myślą, że skoro coś stoi na stojaku – jest dobre. Skoro wszyscy o tym piszą i mówią i jest to hit – to warto. Skoro jest bilbord to ważna sprawa. Dlatego kupując pietruszkę sięgają po książkę pewni, że to co kupują jest naprawdę czymś wartościowym. Tymczasem w hipermarkecie jeśli znajdzie się coś wartościowego na półce z książkami, to będzie to niestety ta przysłowiowa perła w za przeproszeniem gównie. Będzie to jedna dobra książka na dziesięć! Ustawa o książce, której głównym założeniem jest stała cena książki przez rok, zaś upusty jedynie dla bibliotek, to szansa dla autorów wszystkich ambitnych książek, w tym tomików poezji. To szansa dla autorów książek naukowych i popularnonaukowych. Hipermarkety przestaną obniżać ceny książek, czyli kupować po 10 złotych i sprzedawać po 5 złotych dumpingując ceny do poziomu niemożliwego dla wydawcy. Co z tego będzie miał autor? Poza tym, że jego praca, nad która spędził wiele miesięcy zostanie wreszcie doceniona i przestanie być traktowana jak przysłowiowy jesiotr drugiej świeżości, będzie wiedział jakich zarobków się spodziewać. Na razie nie wie bowiem nic. Jak to? Większość z nas podpisuje umowy, w myśl których nasze wynagrodzenie to procent od sprzedaży książki. Nie od ceny na okładce, która nie jest stała, ale od ceny, po jakiej wydawnictwo sprzedało książkę hurtownikom, księgarniom, bibliotekom itd. A każda transakcja to inna cena. Wiele uzależnione jest bowiem od tego, czy ktoś kupuje hurtowo 30 egzemplarzy czy detalicznie jeden. Nigdy więc nie wiemy ile wynosi nasz procent, bo nie wiemy po ile właściwie sprzedawana jest nasza książka. Honoraria są więc jedną wielką niewiadomą, a przeważnie… rozczarowaniem. Zwłaszcza, gdy nie tworzymy literatury popularnej dla wszystkich.

Gdy wiele tygodni temu miałam w sejmie wystąpienie, które zatytułowałam: „Czytajmy dobre książki. Wpływ jakości lektur na społeczeństwo” wspomniałam o pewnej żenującej poziomem książce pewnej autorki, której fragmenty przeczytałam w sieci mówiąc, że „najpierw myślałam, że to streszczenie książki. Gdy zajrzałam do publikacji w księgarni, (a nie było to trudne, bo książka w sztywnej, lakierowanej i złoconej okładce jest we wszystkich salonach pewnej sieci wystawiona na samym środku), ujrzałam, że to co brałam za streszczenie książki jest jej pierwszym rozdziałem. Dalej było tylko gorzej. Dlatego przy okazji spytałam wydawcę tego „dziełka”: „Jak mogli państwo coś takiego wydać? Zajrzałam do środka i oniemiałam. To jest literacko straszne. A państwo wydali to w sztywnej lakierowanej okładce i oplakatowali pół Polski!” I co usłyszałam? „Proszę pani. Bo to się świetnie sprzedaje, a dzięki temu my możemy zarobić pieniądze na wydawanie wartościowych publikacji, które nie są dochodowe.” Do tamtego swojego wystąpienia muszę coś dorzucić. Otóż to do tej autorki, a nie do uznanych pisarzy, były gigantyczne kolejki podczas ostatnich targów książki. Nie chce mi się wierzyć, by czytał ją wyrobiony literacko czytelnik. Raczej ktoś, kto czyta rzadko. Jej książki pozostawiają bowiem wiele do życzenia jeśli idzie o język, stylistykę, a nawet może przede wszystkim psychologię postaci. Ale skąd niewyrobiony czytelnik ma wiedzieć, co jest na poziomie, skoro uznane i z tradycjami wydawnictwa, by utrzymać się przy życiu wydają „przelatywacze”, a w świecie coraz większą rolę odgrywają tak zwane „lajki na fejsie”? Skoro padło Ossolineum, padł Państwowy Instytut Wydawniczy wydający przed laty jedną z ważniejszych dla mnie serii – serię „z syrenką”, której książki były związane z Warszawą. Padli ci, którzy za przeproszeniem, chcąc trzymać wysoki poziom, nie skurwili się „przelatywaczem”. Pozostali musieli to zrobić, by nie zbankrutować. Straszne!

Dlatego chciałabym, by weszła ustawa o książce. I chciałabym, by oprócz zapisu o stałej cenie książki przez rok, znalazł się w niej zapis zobowiązujący wydawców do redakcji książek i korekt, bo nawet najlepszy autor często nie widzi swoich błędów. Nie byłoby też źle, gdyby wrócić do zwyczaju oznaczania książek, by czytelnik wiedział, że sięga po literaturę popularną. Przepraszam, że pojadę teraz po nazwiskach, ale bez tego nie umiem. Nie można wmawiać czytelnikom, że Katarzyna Michalak to taka sama autorka, jak Olga Tokarczuk! Nie taka sama! I nie ma znaczenia, że profil Katarzyny Michalak ma więcej „lajków” (ponad 9 tysięcy) niż profil Olgi Tokarczuk (niewiele ponad 500). Jestem dziwnie spokojna, że to książki Tokarczuk zostaną w literaturze. Olga Tokarczuk nie jest zresztą jedyna. Jest tylko bardziej znana od wielu innych, którzy piszą naprawdę dobrą literaturę, ale obecna polityka wydawnicza uniemożliwia im przebicie się i zaistnienie. Bo każdy wydawca chce zarabiać. A dziś, przy obecnej ustawie, zarabiać można właściwie jedynie na „przelatywaczach”. Na innych książkach trudno jest zarabiać, gdy hipermarket stosuje dumping, bo straty na „przelatywaczu” odrobi sobie lodówką? Koło się zamyka.

Może ktoś powiedzieć, że internet załatwia wszystko. Że to jest nadzieja dla pisarzy. Nie. Tu też nie wiadomo co jest czym. Tu też są „lajki”, a z nimi jak z „fanpejdżami” Katarzyny Michalak i Olgi Tokarczuk. „Lajki” mówią o tym, co popularne, a przecież niekoniecznie to, co popularne jest na wysokim poziomie. Nie wszyscy robią zakupy w internecie. Wielu ludzi lubi książkę dotknąć, powąchać, przejrzeć te kilka stron, zobaczyć pierwsze zdanie, czy zachęca? Zerknąć w druk, układ interlinii, pomacać papier. Żadna księgarnia internetowa nie zastąpi więc tej zwykłej, gdzie można pogadać o książkach z kimś, kto lubi je tak jak my i kto wie o nich więcej niż pani przerzucona z działu „nabiał” na dział „książki”.

A na koniec gwoli wyjaśnienia: Nic nie mam do pani Katarzyny Michalak, której osobiście nie znam. Życzę jej wszystkiego najlepszego. Chciałabym jednak, by literatura której jest przedstawicielką, a która jest literaturą niewątpliwie potrzebną, bo to dobrze, że ludzie w ogóle coś czytają, była oznaczana jako literatura popularna. Inaczej w świecie książki dochodzi do poważnych nieporozumień. Zaś czytelnik wpatrzony w „lajki” pomiata mniej popularnymi autorami nieświadom, że być może ich praca kosztowała więcej wysiłku.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...