Poniższy tekst to treść mojego wystąpienia na specjalnej sejmowej konferencji pt. „Ocal książkę – kampania na rzecz przyszłości polskiej książki”, która odbyła się w polskim sejmie 12 maja o g. 14:00.
Konferencję zorganizowały: Klub Parlamentarny Polskiego Stronnictwa Ludowego, Polska Izba Książki oraz Artur Dębski – poseł prowadzący projekt Ustawy o Książce w Sejmie Rzeczypospolitej.
Szanowni Państwo,
Nie jestem ekonomistą, więc niespecjalnie znam się na finansach, ale znam się na książce. Jestem pisarką, a przede wszystkim czytelniczką. Miałam cztery lata, gdy nauczyłam się czytać, a osiem lat, gdy zdecydowałam, że chcę pisać książki. Oto pewnego dnia uznałam, że chcę zapisywać moje historie i dzielić się z nimi z innymi. Nie miałam wtedy świadomości, czy wiąże się to z jakimiś pieniędzmi, ale wiedziałam, że czytanie to moja pasja, zaś drugą jest wymyślanie historii. Chciałam po prostu opowiadać je innym przenosząc na papier. Mówię, więc dziś do Państwa nie tylko jako autor, nie tylko jako prezes Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, ale przede wszystkim, jako czytelnik.
Podobno Święta Teresa z Avila kiedyś powiedziała: „Dużo czytaj a będziesz kierował innymi. Nic nie czytaj a będą kierowali tobą.” Kiedy ponad pięćset la temu wypowiadała te słowa znajomość sztuki czytania i pisania nie były tak powszechne. Nie było tego zalewu książek, jaki mamy obecnie. Nie było, więc takich, jak dziś dylematów, co czytać. Wtedy, kiedy coś oglądało świat drukiem było tego warte. Dziś, gdy umiejętność pisania jest powszechna, a czytania przynajmniej teoretycznie również, (bo jak wiemy z czytaniem ze zrozumieniem bywa w naszym społeczeństwie różnie), a na dodatek światem rządzi pieniądz, ogromne znaczenie ma też, jakość literatury. Po prostu ważne jest, co czytamy. Tymczasem dyktat pieniądza, a co za tym idzie pogoń za wielką sprzedażą powodują, że promowane są nie te najbardziej wartościowe dzieła literackie, ale te popularne. Te, które są łatwiejsze w odbiorze, które są czystą rozrywką, nawet często na dość niskim poziomie. Ale to one dają zarobić wydawcom, księgarzom, autorom etc.
Pamiętam, gdy dziesięć lat temu do pewnej z gazet codziennych dołożono jakieś romansidło. W redakcji TVP Warszawa, z którą związana jestem na co dzień od prawie 20 lat, to romansidło leżało na stole długi czas. Po mniej więcej dwóch tygodniach, gdy nikt książki nie chciał, ulitowałam się i wzięłam ją do domu. Tytułu dziś nie pamiętam. Pamiętam, że doszłam w lekturze do strony 14-tej, na której przeczytałam takie zdanie: „Przez zmrużone powieki dostrzegł dwie wypukłości pod jej koszulą. Inteligencja podpowiedziała mu, że to mogą być piersi.”. Proszę Państwa! Czytając te głupoty i rzecz jasna myśląc, co by sądził o kobiecych krągłościach bohater książki, gdyby nie daj Boże nie był inteligentny – mało nie spadłam z kanapy! Ta książka miała nakład kilkuset tysięcy egzemplarzy. Nie wiem ilu miała czytelników, ale wiem, że promowano to dzieło odwrotnie proporcjonalnie do jego wartości literackiej. Jak to odbierał czytelnik? Być może cieszył się, że sam jest inteligentny, bo podobnie jak bohater książki też wie, że dwie wypukłości pod kobiecą koszulką to piersi, a nie na przykład łokcie czy pośladki.
Owszem, można powiedzieć, że w dzisiejszych czasach pogoni za sukcesem rozumianym przeważnie, jako pieniądz, powinniśmy się cieszyć, że społeczeństwo w ogóle coś czyta. Jednak naprawdę jakość i poziom czytanych przez ludzi lektur też ma znaczenie!
Nikt nie ma wątpliwości, jeśli idzie o muzykę, że Wolfgang Amadeusz Mozart, Ludwig van Beethoven czy Fryderyk Chopin to jednak wyższa półka niż muzyka disco polo. Wiadomo, że kanał telewizyjny „Mezzo” ma niższą oglądalność niż „Polo TV”. Nikt jednak nie próbuje wmawiać ludziom, że muzyka klasyczna jest mniej warta od disco polo. Tymczasem w literaturze, zwłaszcza w Polsce, bardzo często wartość książek mierzy się słupkami sprzedawalności. Coś sprzedaje się w dużych nakładach – to jest na pewno dobre, a coś w małych – nic nie warte. Jednocześnie nie czytamy, jako społeczeństwo, poezji. Dlatego nakłady tomików poetyckich są w Polsce minimalne. Wyjątkami są tu Nobliści i jeszcze kilka nazwisk polskich poetów. Tymczasem pozostali twórcy muszą zadowalać się niewielkimi nakładami swoich książek, wydawanych zresztą często dzięki dotacjom lub sponsorom.
Podobnie jest z wartościową prozą. Nie chcę rzucać nazwiskami polskich autorów literatury popularnej, bo nie chcę być odebrana, jako osoba niekoleżeńska lub zazdrosna o sprzedawane przez nich wysokie nakłady. Dziękuję im, że piszą coś dla tych, którzy chcą czytać tak zwane „przelatywacze”, czyli literaturę, której treść zapomina się po dwóch dniach. To też jest czytelnik. Są zarówno na świecie, jak i w Polsce pisarze, którzy sprzedają gigantyczne nakłady książek, choć ich lektura, znawców literatury wprawia w osłupienie. Są to książki, przy których wyśmiewana w dwudziestoleciu międzywojennym twórczość Heleny Mniszek, autorki „Trędowatej” jawi się Adamem Mickiewiczem.
A skoro jestem przy Adamie Mickiewiczu to wspomnę tylko, że w XIX wieku najlepiej sprzedającymi się książkami były kulinarne poradniki Lucyny Ćwierczakiewiczowej. Biła swoimi nakładami dzieła Adama Mickiewicza na głowę, ale nikt nie próbował nikomu wmawiać, że jest to literatura bardziej od niego wartościowa. Nikt nie uważał, że „365 obiadów za pięć złotych” stoi literacko wyżej od „Pana Tadeusza”.
Dziś, gdy często literacki chłam wydawany jest w gigantycznych nakładach, autorzy ważnych książek mają kłopoty ze znalezieniem wydawców. Wielu na wstępie zadaje im pytanie: „Czy na pani/pana książce można zarobić?” Oczywiście wiele rzeczy zależy od promocji, na którą małe wydawnictwa nie zawsze mają pieniądze. Ale prawdą jest, że trudniejsze w odbiorze publikacje ciężko się promuje. Czytelnik przyzwyczajony do literatury lekkiej i łatwej szybko się zniechęci czytając trudniejszą książkę. Na dodatek wielkie sieci księgarskie mają swoje cenniki promocji. Tyle tysięcy kosztuje postawienie książki na wystawie, tyle tysięcy na środku sklepu i tak dalej. Sprostanie ich finansowym wymaganiom sprawi, że książka za promocje której wydawca zapłaci, trafi szybko na listy bestsellerów. Kto ma na to pieniądze? Przeważnie wielkie wydawnictwa. Choć te ostatnie często, by zarobić decydują się na wydawanie literatury niskich lotów, bo ją po prostu łatwiej sprzedać.
Rozmawiałam ostatnio z przedstawicielką jednego z czołowych polskich wydawnictw. Takich uznanych i wiodących. I spytałam ją o jedno z takich nazwijmy to „dziełek”. Widziałam tego fragmenty promowane przez portal Onet. Przyznam, że najpierw myślałam, że to streszczenie książki. Gdy zajrzałam do publikacji w księgarni, (a nie było to trudne, bo książka w sztywnej, lakierowanej i złoconej okładce jest we wszystkich salonach pewnej sieci wystawiona na samym środku), ujrzałam, że to co brałam za streszczenie książki jest jej pierwszym rozdziałem. Dalej było tylko gorzej. Dlatego przy okazji spytałam wydawcę tego „dziełka”: „Jak mogli państwo coś takiego wydać? Zajrzałam do środka i oniemiałam. To jest literacko straszne. A państwo wydali to w sztywnej lakierowanej okładce i oplakatowali pół Polski!” I co usłyszałam? „Proszę pani. Bo to się świetnie sprzedaje, a dzięki temu my możemy zarobić pieniądze na wydawanie wartościowych publikacji, które nie są dochodowe.”
Z jednej strony to ładnie, że chcą wydawać dzieła wartościowe. Z drugiej… Szkoda, że aby je wydawać, muszą zarobić na nie potwornym, literackim chłamem. Szkoda też, że aby sprzedać jeszcze więcej tego chłamu decydują się go promować. Nadszarpują bowiem w ten sposób swoją markę wydawnictwa wydającego dobrą literaturę. Pogoń za pieniądzem tych środowisk związanych z książką powoduje, że czytelnicy, zwłaszcza niewyrobieni literacko, nie zdają sobie sprawy z tego, że gdzieś tam istnieje literatura wartościowa. Odbierają świat jakby był czarno biały. Myśląc często, że coś, co lubią wszyscy to hit, a coś, co jest mało popularne to kit. Tymczasem w przypadku sztuki, a literatura jest jedną z jej dziedzin – sprawa ma się często zupełnie odwrotnie.
Głośno było w Polsce o książce autorstwa Eriki Mitchell, brytyjskiej dziennikarki, która pod pseudonimem E. L. James opublikowała powieść „50 twarzy Greya”. Książka uznana przez krytyków za literacko złą i fatalnie napisaną, sprzedała się jednak w gigantycznym nakładzie. Nawet w Polsce kupiło to ponad pół miliona czytelników. Cykl jest tak zwanym „fan fiction” sagi „Zmierzch”, która też nie jest uważana za dzieło wybitne. Jednak saga „Zmierzch” nie spotkała się z aż tak miażdżącą krytyką jak książka E.L. James „50 twarzy Graya”. Saga „Zmierzch” nie sprzedała się też w aż takim nakładzie jak „50 twarzy Graya”. Podobno nazwisko tytułowego bohatera powieści E. L. James jest nawiązaniem do „Portretu Doriana Graya” Oskara Wilde’a. Szkoda jednak, że książka pani Eriki Mitchell nie przyczyniła się do wzrostu zainteresowania Wildem. Sprawdzałam, czy w Polsce wzrosły nakłady sztandarowego dzieła irlandzkiego pisarza. Nic z tych rzeczy. Być może jednak wynika to z faktu, że dla większości jest to literatura za trudna, albo, co gorsza archaiczna, bo od powstania „portretu Doriana Graya” minęło już ponad 120 lat. Niestety przetaczająca się przez media i różne środowiska dyskusja o lekturach szkolnych, które uznano za nudne i archaiczne pokazała, że społeczeństwo nie wie, czemu służą szkolne lektury. One nie mają zachęcać do czytania, od tego są zupełnie inne książki. Lektury mają pokazywać historię literatury i polskiej i światowej. Jak ona się kształtowała i rozwijała.
Być może zresztą od zachęcania do czytania jest właśnie ta literatura niskich lotów. Naturalnym jednak dla ludzi inteligentnych, a nasze społeczeństwo za takie się uważa, jest przechodzenie wraz z wiekiem od czytania literatury popularnej do literatury wyższej i trudniejszej.
Tymczasem polskie biblioteki często wycofują klasykę ograniczając liczbę tytułów do niezbędnego minimum. Książek ambitniejszych kupują zaś niewiele. Jeżdżąc sporo po Polsce ze spotkaniami autorskimi trafiłam jakiś czas temu do pewnej biblioteki na prowincji. Gdy po spotkaniu spytałam, czy mogę skorzystać z toalety pokazano mi pomieszczenie i uprzedzono, bym uważała i się nie wywróciła, bo tam na podłodze leżą książki. I tak po chwili z pozycji sedesu patrzyłam na dzieła Ernesta Hemingwaya, Liona Feuchtwanegra, Roberta Gravesa i wielu innych pisarzy, którzy kształtowali mnie niegdyś jako czytelniczkę. Gdy spytałam, co te dzieła tam robią – dowiedziałam się, że są wycofywane ze zbiorów. Od dawna nikt ich nie wypożycza, a poza tym mają brzydkie okładki. „Czytelnicy chcą teraz książek ładnych i kolorowych” – powiedziała mi bibliotekarka uświadamiając, że tym co czytają najczęściej są romanse, kryminały i wspomnienia celebrytów. Kilka miesięcy później o tym właśnie napisałam sztukę „Bubloteka”, która jesienią powinna mieć premierę w teatrze rozrywki w Chorzowie. Bo co raz częściej polskie społeczeństwo czyta właśnie buble.
Pogoń wydawców, księgarzy i hurtowników za pieniądzem (co jest zrozumiałe, bo każdy chce zarobić) oraz obłożenie książek podatkiem VAT, co podniosło cenę książki sprawiają, że ludzie którzy żyją z handlu książkami często zatracają poczucie misji, która powinna towarzyszyć sprzedaży literatury. Handel książkami to jest specyficzny handel. To handel sztuką. Literatura to jest sztuka! I owszem, kicz jest obecny w sztuce, bo jest obecny w życiu, trafia się, więc i w literaturze. Jest nim po prostu to, co sprzedawane masowo. Ale trzeba pomóc dobrej książce dotrzeć do czytelnika.
Wielkie sieci handlujące książkami patrzą na książkę jak na towar nie jak na sztukę. W księgarniach internetowych często jest nawet podawana waga książki, jakby sprzedawano ją na kilogramy. Ale rozumiem, że ma to znaczenie przy wysyłce publikacji.
W sieciówkach sprzedawcy nie wiedzą gdzie stoją dzieła Sofoklesa, bo oto rzadko kto pyta, choć nadal „Antygona” to lektura. Ale w tych samych sieciówkach sprzedawcy wiedzą gdzie stoi „50 twarzy Graya” i ile jest egzemplarzy tej książki na półce. Jednocześnie w sieciówkach często nie potrafią doradzić czytelnikowi. Sami nie czytają książek. Przyszli do pracy w handlu. Nie do pracy przy książkach! Zwłaszcza w hipermarketach, w których też kwietnie handel literaturą. Tam książka jest takim samym towarem do sprzedania, jak jogurt czy mięso. Ale czy rzeczywiście?
Nie znam się na ekonomii. Wiem jednak, że w obcowaniu ze sztuką, a dobre dzieło literackie jest sztuką, nie można patrzeć na książkę przez pryzmat pieniądza.
Cytowałam tu świętą Teresę z Avila, która powiedziała: „Dużo czytaj a będziesz kierował innymi. Nic nie czytaj a będą kierowali tobą.”. Dziś nie chodzi o to, by czytać cokolwiek, ale by czytać wartościową literaturę. Często zastanawiam się, czy fakt, że promowane są dzieła tak miałkie, nierozwijające czytelnika nie jest przypadkiem celowe. Nie jest po to, by ogłupić społeczeństwo? W końcu jak wiadomo głupkami łatwiej rządzić. Ale jako wrodzona optymistka mam ciągle nadzieje, że są wśród Państwa ludzie, którzy chcą byśmy, jako społeczeństwo byli mądrzejsi. W was nadzieja. Nie wiem jak rozwiązać ten problem. Wiem, że jakoś trzeba. Dziś nie chodzi o to, by książka trafiła pod strzechy. Chodzi o to, by trafiła tam dobra książka.