Dla mnie wszystko zaczęło się wiele tygodni temu, kiedy kolega, z którym kiedyś obijałam się po korytarzach TVP spytał, czy nie chciałabym posiedzieć w komisji wyborczej. „Jest wolne miejsce w komisji w przedszkolu na twojej ulicy.” Ucieszyłam się. Wiele razy chciałam popracować w komisji wyborczej, ale ilekroć się zgłaszałam – nie było już miejsc. Tym razem były. Na mnie czekało miejsce z komitetu wyborczego Pawła Kukiza. Uznałam, że za tego Pana (jak na razie) nie musiałam się wstydzić, więc wchodzę w to. Siedzę na wyborach. Zobaczę z bliska całą tę „akcję”. Dopiero potem dowiedziałam się, że miejsca w komisji były zapewne dlatego, że obniżono stawki za pracę przy wyborach. Przyznam, że nigdy nie interesowałam się, ile za to płacą, co być może wynika z faktu, iż uważam, że powinna to być praca społeczna, ale o tym później. W każdym razie pewnego dnia przyjechałam na spotkanie w urzędzie dzielnicy. Gdy po raz trzeci padło pytanie o to, kto chce być przewodniczącym – zgłosiłam się. Bo jak nikt nie chce – to ja zawsze mogę mieć więcej obowiązków. I tak kilka dni później trafiłam na szkolenie dla przewodniczących komisji. Jechałam na nie prosto z pogrzebu Władysława Bartoszewskiego, więc kompletnie wymęczona. Ale wysłuchałam, a materiały instruktażowe przeczytałam. W sobotę 9-go maja punkt 10:00 wraz z dwoma innymi członkami komisji odebrałam karty do głosowania, materiały pomocnicze i zawiozłam do przedszkola, w którym następnego dnia mieliśmy spędzić niemal cały dzień. Karty liczyliśmy trzykrotnie, by na pewno było ich tysiąc. Ponieważ w czasie szkolenia powiedziano nam, że rano przed otwarciem lokalu wyborczego mogą przyjść do nas mężowie zaufania, więc dobrze by było, by na godzinę 6:00 na liczenie (kolejne już) kart do głosowania i stemplowanie ich, stawili się wszyscy członkowie komisji. Wysłałam więc do wszystkich stosowny SMS. Dzień przed wyborami przygotowaliśmy lokal, przyczepiając m.in. plakaty, instrukcje i obwieszczenia oraz spis członków komisji. Podzieliliśmy spis wyborców na trzy części, by szybciej pracować. Ja przygotowałam nasze identyfikatory używając do ich wypełnienia długopisów dostarczonych nam przez PKW, czyli tych, które zdaniem pewnych ugrupowań politycznych miały znikać po kilku godzinach.
Jak widać na zdjęciu powyżej – napis zrobiony 9-go maja cały czas ma się dobrze…
Opuszczając lokal zaplombowaliśmy dokumenty w specjalnym pomieszczeniu. Następnego dnia wstałam 4:00 i po porannych ablucjach przed 6:00 zapukałam do przedszkola. O 6:00 byliśmy w komplecie w 9 osób. SMS podziałał. 8-ro było z różnych komitetów wyborczych, a jedna osoba to tak zwany pracownik społeczny, a konkretnie pracownik przedszkola, w którym mieści się komisja. Liczenie kart poszło nam sprawnie. Stemplowanie też. Ponieważ nie pojawili się mężowie zaufania, więc oplombowawszy urnę o 7:00 otworzyliśmy lokal. I się zaczęło. Na porannej zmianie było nas 5-ro. W obwodzie uprawnionych do głosowania było 1172 osoby. Do 14:00 przyszło 200 plus 2 z Gdyni ze specjalnymi zaświadczeniami. Jeden pan nie był w spisie wyborców, gdyż był wymeldowany administracyjnie i dowiedział się o tym dopiero teraz. Kilka osób demonstracyjnie pokazywało nam swoje sympatie polityczne. Sporo przychodziło z własnymi długopisami. Jeden pan sfotografował spis członków komisji, spytałam czy dać mu wizytówkę, bo to nie jest tajna sprawa i nasze dane są w Internecie, ale pan wizytówki nie chciał. Był natomiast nieprzyjemny. Padały sugestie, że wybory są fałszowane na poziomie komisji obwodowych, czyli jakby przez nas. Co piąta osoba pytała gdzie się wrzuca głos, co czwarta jak głosować, choć stosowna informacja jest przecież napisana na karcie do głosowania. Szczególnie zapamiętałam dwóch młodych ludzi, którzy spytali, w ktorym miejscu karty mają wpisac swoje dane. Musielismy im tłumaczyć, by nic takiego na karcie nie pisali, bo głosowanie jest tajne, a pisanie dodatkowych rzeczy może spowodowac uniewaznienie głosu. Panowie mieli ok. 25 lat i pierwszy raz poszli do wyborów. Była pani, która miała do nas pretensje, że nie ma w komisji mężów zaufania. Na naszą uwagę, że sama mogła zgłosić się do jakiejś partii i pobrać dokument, że jest jej mężem zaufania i przyjść do nas, jako taki mąż, odparła, że jest stara i się do tego nie nadaje. Informację, że brak mężów zaufania nie jest naszą winą, bo my chętnie każdego przywitamy, ale nie wiemy skąd ich wziąć, kiedy sami z siebie do nas nie przyszli – zignorowała. Po 14:00 moja zmiana się skończyła i przekazałam dyżur zastępcy, a sama poszłam do swojej komisji oddać głos. (Niestety zaraz po wyjściu musiałam się wracać, gdyż ze zmęczenia zostawiłam tam parasol.) W każdym razie około 14:30 dotarłam na obiad do knajpki na rondzie Waszyngtona, a o 15:00 do domu gdzie położyłam się na drzemkę. Do komisji wróciłam przed 20-tą. Wydanych zostało wtedy już ponad 700 kart. O 21:00 zamknęliśmy lokal, oplombowaliśmy wlot do urny i rozpoczęliśmy liczenie pozostałych kart do głosowania, a także wydanych kart. Gdy liczba wydanych i niewydanych po zsumowaniu wyniosła 1000 uznaliśmy, że jest wszystko ok. i po usunięciu z pomieszczenia wszystkich długopisów otworzyliśmy urnę. To, co w środku – sfotografowałam.
Na szkoleniu mówiono, że ludzie mogą wrzucać do urny różne przedmioty, a także mogą wrzucać podarte karty do głosowania. Nic takiego miejsca nie miało. Nie było żadnej porwanej karty, ani żadnego przedmiotu innego niż karta.
Policzyliśmy głosy i to kilka razy. Ja sfotografowałam sobie kawałek jednej karty z głosem nieważnym, bo mnie ubawiła.
Wysłaliśmy protokół elektronicznie uprzednio go drukując, podpisaliśmy trzy egzemplarze, z czego jeden wywiesiliśmy na drzwiach lokalu wyborczego, zaś zaplombowane wg instrukcji głosy zapakowaliśmy do worka. Potem ja wraz ze swoim zastępcą we dwójkę o północy zawieźliśmy wszystkie dokumenty do urzędu dzielnicy. Przez cały czas trwania wyborów towarzyszyła nam policja. Rano był pan oficer, potem pani oficer, a na końcu kolejny pan oficer.
Wyniki wyborów w naszej komisji przedstawiały się następująco:
Było 1180 uprawnionych do glosowania, bo do 1172 ze spisu doszło 8 osób z zaświadczeniami. Mieliśmy 1000 kart do głosowania, z których wydaliśmy 732. Głosów nieważnych oddano 11, a ważnych 721. Z tego:
- Grzegorz Michał Braun 8
- Duda Andrzej Sebastian 191
- Jarubas Adam Sebastian 2
- Komorowski Bronisław Maria 338
- Korwin-Mikke Janusz Ryszard 25
- Kowalski Marian Janusz 5
- Kukiz Paweł Piotr 103
- Ogórek Magdalena Agnieszka 20
- Palikot Janusz Marian 22
- Tanajno Paweł Jan 3
- Wilk Jacek 4
Wiele mówi się o fałszerstwach wyborczych. Przyznam, że nie wiem, jak na tym pierwszym etapie w tej pierwszej obwodowej komisji można sfałszować wybory. My byliśmy ludźmi, którzy po raz pierwszy w życiu spotkali się przy okazji prac w komisji. Nie znamy się. Nikt nie wie, jakie kto ma poglądy. Starłam się pilnować, by podczas wyborów nie było rozmów o polityce. Z kartki ze spisem członków komisji wynika, że każdy z nas jest z innego ugrupowania politycznego. Czy to jest prawda? Trudno powiedzieć. Tylko jeden z członków komisji przyznał się do sympatyzowania z partią, którą w komisji reprezentował. Ja w komitecie Pawła Kukiza znalazłam się przypadkiem, ale starałam się reprezentować ten jego komitet uznając, że skoro ów komitet obdarzył mnie zaufaniem i zgodził się, bym zasiadała w komisji, to ja pilnuję głosów oddanych na „swojego” kandydata. Pilnowałam jednak tak naprawdę wszystkich, bo chodzi mi o to, by było uczciwie i porządnie. Odniosłam wrażenie, że reszcie członków komisji też o to chodziło. Każdy sprawdzał po każdym liczenie i wydanych kart i stemplowanych kart i głosów itd. Kilka razy sprawdzaliśmy cyfry i liczby na protokole.
Obserwując wybory z bliska, a zwłaszcza zachowanie wyborców, często nieprzyjemne, czasem nawet wręcz obraźliwe, uważam, że każda z tych osób, które się tak nieprzyjemnie zachowywały powinna raz na jakiś czas posiedzieć i popracować w komisji wyborczej. Być może w Polsce powinno być tak jak w Stanach Zjednoczonych z ławą przysięgłych? Tam, każdy obywatel USA raz na jakiś czas jest losowo wybierany i wówczas ma obowiązek zasiąść w ławie przysięgłych. Nie pobiera za to pieniędzy, często musi zapłacić za bilet do sądu, jeśli jest to w innej miejscowości niż on mieszka, ale jedzie i ten obowiązek spełnia. Być może, gdyby udział w pracach komisji obwodowych był obywatelskim obowiązkiem, ludzie inaczej podchodziliby do komisji wyborczych i samych wyborów.
Swój wpis zatytułowałam „veni, vidi, vici”, bo podobnie jak kiedyś Juliusz Cezar przybyłam na wybory, zobaczyłam i czuję się zwycięzcą. Po prostu wiem już jak to jest! Wiem też, że mamy społeczeństwo i dowcipne i sfrustrowane. I schorowane i zdrowe. A także i radosne i smutne. A przede mną… jako komisarzem wyborczym, zapewne druga tura.