Demokracja zza stołu

Spread the love

Kolejny raz posiedziałam sobie w komisji wyborczej. Tym razem, jako zwykły członek, bo nie mogłam dojechać na zebranie, gdy wybierano przewodniczącego. Zresztą i tak nie mogłabym nim być, bo miałam zajęty czwartek, kiedy odbywało się obowiązkowe szkolenie oraz sobotę, gdy odbiera się karty do głosowania. Nie ma to jednak znaczenia w tej opowieści. Obserwowanie demokracji „zza stołu” w komisji jest jednym z najciekawszych. Moim zdaniem każdy, kto chce poznać społeczeństwo, w którym żyje powinien choć raz to przeżyć.

Lubię przeglądać spis wyborców w poszukiwaniu dziwnych imion, nazwisk, a także badając daty urodzenia. To stąd wiem, że nie wszyscy mamy nazwiska kończące się na „ski” czy „icz”, mamy kilku Marków Aureliuszów, Krzysztofów Kamilów, Janów Pawłów, Ignacych Janów, Maksymilianów Marii, a także wiem, że naprawdę żyją w Polsce Lukrecje, Klotyldy i Beniaminy, zaś najstarszy wyborca w mojej komisji miał 103 lata. Wniosek? Społeczeństwo jest różnorodne i… starzeje się.

Jesteśmy też schorowani. W mojej komisji wielu wyborców było przywiezionych przez straż miejską i przez nią wprowadzonych po schodkach do lokalu. Jedna osoba głosowała przez pełnomocnika. Sporo było niedowidzących. Głosowanie osoby niedowidzącej trwa średnio 10 razy tyle, co takiej, która widzi. „Moja” bohaterka (jedna z wielu zresztą) została przyprowadzona przez opiekunkę. Najpierw podeszła do stołu i wydłubała z torebki dowód. Gdy odnalazłam ją w spisie i pokazałam gdzie ma się podpisać, po raz pierwszy zmieniła okulary, położyła twarz na stole i tuż przed swoim nosem złożyła podpis we wskazanej przeze mnie kratce. Potem znów zmieniła okulary i powoli podeszła do kabiny gdzie usiadła i znów zmieniła okulary, a po oddaniu głosu, (co wyglądało tak, że położyła twarz na karcie wyborczej i przesuwała ją przed oczami, by tuż przed nosem zakreślić jedną z kratek), zmieniła te okulary po raz kolejny, podeszła wraz z opiekunką w kierunku urny, a wrzuciwszy głos powiedziała „do widzenia” i wyszła z lokalu. Cztery zmiany okularów, by oddać głos. Cóż… Oczy to ważna sprawa. Wiem to zresztą od dawna, a w czasie wyborów widzę jak na dłoni. To u mnie głosują niewidomi z pobliskiego ośrodka dla niewidomych. Jest ich zawsze dwóch. To młodzi chłopcy, którzy przychodzą z opiekunami. Jeden weselszy i rozmowniejszy, a drugi smutniejszy i małomówny. Tym razem przyszedł z nimi trzeci chłopiec. Lat 17. Jeszcze nie mógł głosować, ale chciał zobaczyć choć raz braille’owską nakładkę na karty do głosowania. Poczekał aż zagłosują starsi koledzy, a potem przyprowadzono go do naszego stołu, by stojąc z boku mógł „poczytać” to, co jest napisane na nakładce. Opiekun cierpliwie mu tłumaczył, że nie ma na niej nazwisk, a tylko liczby na liście, więc jest skazany na drugiego człowieka, który mu przeczyta, kto pod jakim numerem na liście się skrywa. Chłopiec porównywał nakładki. Był bardzo zainteresowany, a cała scena niezwykle wzruszająca.

Wzruszeń jednak w komisji bywa mało. Przeważnie jest frustracja, którą ja staram się rozładowywać żartem. To dlatego na powtarzające się jak mantra pytanie „Czemu do senatu jest tylko dwóch kandydatów?” odpowiadałam: „Bo pan/i się nie zgłosił/a”. Przeważnie pomagało. Ludzie uśmiechali się i szli wybrać jednego z dwóch.

Smutne jest natomiast, że mimo tylu audycji wyborczych, artykułów w prasie itd., ludzie nadal nie rozumieją jak oddawać głos. Nie potrafią pojąć, czym są dwie przecinające się linie. Nie czytają instrukcji na karcie. W ogóle nie czytają. Mieliśmy małą „aferkę” o Borowskich. Oto do senatu Marek Borowski, a do sejmu z jakiejś tam listy Andrzej Borowski. Zanim wyjaśniłam panu, że są to dwie różne osoby, co widać po imionach, a poza tym na obwieszczeniu może poczytać sobie, kto kim jest – zdążyliśmy się nasłuchać o nieprawidłowościach, a nawet fałszerstwach itd. Mnóstwo osób miało pretensje z powodu spisu treści. Nawet pewien dość znany (i tak jak znany, tak ponury) aktor stwierdził, że jest to niejasne, a on tylko dzięki temu, że 'ma studia’ (na to stwierdzenie położył zresztą nacisk) doszedł do tego, że na spisie podane są numery karty a nie numery list. Dla innych – jego zdaniem – jest to mylące. Nie komentowałam, choć korciło. Po wyjęciu kart z urny okazało się zresztą, że wbrew obawom, nikt nie oddał głosu na spis treści. A przecież nie wszyscy skończyli studia, jak ów ponury, znany aktor. A propos spisu… Była wśród wyborców pani, która w słowie „spis” usłyszała słowo PiS i twierdziła, że jest to ukryta agitacja!

Ludzie nie rozumieli też, że wybierają jednego posła i jednego senatora. Pomocnym w tłumaczeniu znów okazał się mój żart: „tak, jak wybieramy jednego męża – tak wybieramy sobie jednego posła i jednego senatora”. To skutkowało. Na to porównanie wpadłam jednak dość późno.

W ogóle żarty niejednokrotnie rozładowywały sytuację. Gdyby nie one, można by było zgorzknieć na amen. Jednak nie ze wszystkimi żartować można. Bywają ludzie niezwykle agresywni już na wstępie. Oto weszła pani z panem, który na widok męża zaufania z plakietką PiS (młody chłopak tuż po maturze, student I roku) zaczął krzyczeć, że nie życzy sobie jego obecności w lokalu. Biedny student nawet chciał uciec na zaplecze, ale powstrzymałam go, mówiąc atakującemu panu, że takie jest prawo i takie są procedury i ten młody człowiek czuwa nad prawidłowościami przy wyborach, jako obserwator z ramienia partii, która go wysłała, więc ma prawo tu być. Pan jakoś się uspokoił, choć na argument, że też mógł siedzieć w komisji lub zostać mężem zaufania jakiejś partii mało nie zabił mnie wzrokiem.
Była też pani, która podpisując się na spisie wyborców zerknęła, kto z sąsiadów już był głosować i głośno skrytykowała tych, którzy jeszcze nie byli zrzucając im brak patriotyzmu, obowiązkowości, itd. Na moją uwagę, że jest dopiero 13:30, jest niedziela, a oni majaąprawo w wolny dzień poleżeć np. do południa w łóżku, zaś głosować mogą do 21:00 prychnęła pogardliwie, mówiąc przy tym, że tak nie robią prawdziwi patrioci, a dzisiejsza młodzież jest beznadziejna i tak dalej. Powiedziałam, że demokracja polega też na tym, że wolno nam głosować, o której nam się żywnie podoba i nikomu nic do tego. I dorzuciłam, że my też jeszcze nie byliśmy na wyborach, bo siedzimy tu w komisji od 5:30 i może jej sąsiedzi też są w jakichś komisjach. Niestety dla osoby, która zawsze wie lepiej, to żaden argument. Ma być tak, jak ona chce. Koniec. I kropka!

Sporo było osób po jakichś urazach mózgu, wylewach lub udarach, które przychodziły z rodzinami. Ciekawe, że to te rodziny (synowie, córki, mężowie, żony itp.) za nich właściwie decydowały na kogo głos oddać. Schorowany wyborca nie odzywał się nawet słowem. Słychać było jedynie zdrowego opiekuna, który po swojemu i wg własnej opinii półgłosem lub szeptem tłumaczył kim są kandydaci. Był to specyficzny rodzaj pomocy, podczas której czasami tylko dobiegało nas z kabiny jakieś pojedyncze określenie typu „debil”, „złodziej” lub… „jedyny uczciwy”.

Z demokracją jest pewien spory problem. Społeczeństwo jej pragnie, a potem każdy obywatel chce by respektowano i akceptowano tylko jego zdanie. A przecież sąsiad może mieć inne i paradoksalnie ta demokracja na tym właśnie polega, by mógł je mieć. Nigdy nie spodobała mi się jeszcze żadna partia. Nie dałam się żadnej uwieść, więc nie omamił mnie ani AWS ani PSL, PO, SLD czy PiS. Są takie barometry wyborcze, które gdy odpowiadamy na pytania o poglądy, to wskazują nam partię, do której jest nam blisko. Ciekawy pomysł, bo często ludzie głosują na kogoś, kto im się podoba, choć nie zgadzają się z jego poglądami. Gdy odpowiadam na pytania takiego barometru, to zawsze, gdy wskazuje mi on jakąś partię, do której jest mi najbliżej – owo „najbliżej” wynosi góra 20 procent.

Piszę to, bo zawsze przyjmuję wszelkie wybory z dobrodziejstwem inwentarza, jak przystało na „państwowca”. Zazdroszczę przy tym wszystkim tym, którzy są w euforii, bo radość to piękna rzecz i cudownie mieć nadzieję. Współczuję tym, którzy są w rozpaczy, bo wiem jak boli porażka. Ja po wyborach nigdy nie odczuwam ani jednego ani drugiego. Pewnie dlatego, że zawsze obserwuję. W czasie ostatnich wyborów (prezydenckich i parlamentarnych) obserwowałam również zza komisyjnego stołu. Obserwacje uczą. Także tego kim jesteśmy. A może przede wszystkim tego? I nadal podtrzymuję swoje zdanie. Siedzenie w komisji powinno być obowiązkowe dla każdego obywatela (jak w USA jest zasiadanie w ławie przysięgłych) i bezpłatne. Byłoby taniej dla naszego państwa, a ludzie może wreszcie by nauczyli się demokracji i zrozumieli o co w tym wszystkim chodzi. Tyle, że ja nie mogłabym dla rozładowania napięcia żartować i mówić np., że „tak jak wybieramy jednego męża, tak wybieramy jednego posła”, bo już każdy by wiedział jak głosować. No i być może wtedy wyborcy mieliby mniej powodów do narzekania. A to dla niektórych mógłby być prawdziwy daramat. Przecież są tacy, którzy bez tego jęczenia, jak bez ręki.

źródło: http://www.mleczko.pl/

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...