Codziennie dziękuję Bogu, że mam swojego syna. Gdyby nie on byłabym pewnie zupełnie sama (nie mylić z samotna). Nie. Nie użalam się nad sobą. Naprawdę. Ani w życiu ani tym bardziej na blogu. I nawet nie dlatego, że jest mój syn Maciek, który teraz w Londynie, na kolejnym wyjeździe, szlifuje angielski. Nie użalam się, bo przecież nie mam powodów. Mam nie tylko jego, ale masę przyjaciół, czytelników, zapchaną pocztę itd. Dziękuję Bogu, bo po prostu tak jest. A piszę o tym, bo… dziś robiłam materiał o wystawie „Wola oskarża”. Chodzi o Powstanie Warszawskie, podczas którego na Woli zamordowano 40 tysięcy osób – ludności cywilnej. To 10 razy tyle co w Katyniu. Dla porównania w zamachu na World Trade Centre zginęły 2752 osoby. Dziś stanął przede mną pan Mścisław Lurie. Urodził się 20 sierpnia 1944 roku. 5 sierpnia na oczach jego ciężarnej matki Niemcy zabili troje jej dzieci (rodzeństwo miało 11 lat, 6 lat oraz 3,5 roku). Potem strzelili matce w głowę. Kula wyszła policzkiem. Wypluła ją wraz z zębami. Trzy dni leżała wśród gnijących trupów. Miała krwotok wewnętrzny. Gdy po tych trzech dniach poczuła, że dziecko w jej brzuchu żyje zaczęła walczyć o swój los. Spytałam pana Mścisława co mama mówiła mu o tych trzech dniach, o swoich myślach, uczuciach. Powiedział, że była to metafizyka. Domyślam się. Musiała być. Jej dzieci mają symboliczny grób. Spoczęły wraz z 40-ma tysiącami mieszkańców Woli na wolskim cmentarzu. W tym kurhanie usypanym z 12 tysięcy ton ludzkich prochów, na którym raz w roku ludzie kładą lalki i misie. Czy wolskim dzieciom, które straciły życie w Powstaniu jest dzięki temu lżej? Życie to jest metafizyka. Coś poza fizycznym bytem. Coś czego czasem nie można dotknąć. To zlepek uczuć, myśli, wspomnień i zapachów.
Dziś, kiedy moja rodzina to ja i mój syn, częściej niż inni (i niż ja sama kiedyś) myślę o swoich przodkach. Także o tych, których nie znałam. Myślę o prababci Zosi z Ruszczykowskich, która przeżyła trzech synów, męża i wnuka. A gdy przyszło jej umierać wyspowiadała się po francusku i księdza Jezuitę poinformowała: „Ma vie est finis”. To były jej ostatnie słowa. Myślę o jej mężu pradziadku Ludwiku Piekarskim. Są trzy miasta, które chciałabym kiedyś odwiedzić, a ciągle nie mam na to ani czasu ani pieniędzy. Ale pomarzyć wolno. W tych miastach pradziadek Ludwik Piekarski budował kanalizację. I choć miasta nie leżały w Polsce – Polski zresztą wtedy nie było na mapach Europy i świata – to w nich uczył swoich synów miłości do tej Polski i fotografował ich w krakowskich strojach. Jedno miasto to Kijów, drugie Baku, a trzecie wtedy nazywało się Tyflis. Dziś to Tbilisi. Zostawię to bez dalszych słów wyjaśnienia. Nie lubię wojny. I nie ważne po czyjej stronie jest racja. Zawsze giną kobiety i dzieci. Potem nieliczni jak Mścisław Lurie dają świadectwo prawdzie. I po co? Przecież świat nie wyciąga z tego żadnych wniosków.