Kiedy piszę jakiś felieton lub tekst często w sposób anonimowy opisuję kogoś ze znajomych. Czytelnik i tak nie wie o kogo chodzi. Znajomi też często nie wiedzą, a bywa, że nie rozpoznaje się nawet sam bohater.
Jednak co jakiś czas zdarza się, że dociera do mnie protest (z reguły nie wyrażony wprost) przeciwko temu, że kogoś opisałam nazywając go „mój znajomy” i podając jakąś historię z jego udziałem, bo jego zdaniem ktoś się zorientuje o kogo chodzi. Bzdura! Nie zorientuje się! Nie są nie tylko podane nazwiska, ale nawet imiona. A jeśli nawet? Nie opisuję niczego co nie byłoby prawdą, no i nie piszę nic takiego złego. Złego – czytaj zachowań niezgodnych z prawem.
Kilka lat temu koleżanka była podobno oburzona (sama tego mi nie powiedziała), że opisałam jej opowieść o synu, który domagał się plecaka mówiąc, że wszyscy w klasie takie mają, a gdy wymarzony plecak dostał, krzyknął: „Trzeci!” i wówczas wydało się, że cały czas kłamał. Mój Boże! Toż ta historia mogła wydarzyć się w każdym domu, w którym mieszka nastolatek!
Również kilka lat temu dość bliskiego mi człowieka krewny zaprotestował, że nazwałam go pewnym słowem, ktore identyfikowało go w moim otoczeniu (chodziło o słowo typu: wujek, stryjek, szwagier). Tekst był o World Trade Center i opowieść o tymże panu znalazła się w kontekście, że leciał do Nowego Jorku i tam mieszka – co było zgodne z prawdą. Była też informacja, że jego żona sprzątała w WTC. Uznał to, za nabijanie się z niej, że jest sprzataczką, a nie za tekst o tym, o czym był, czyli o braku możliwości powrotu do pracy, bo… praca zniknęła pochłaniając znajomych i przyjaciół, którzy tego dnia w tej pracy byli. Oczywiście osobiście o swoim niezadowoleniu mi nie powiedział. Usłyszałam to z ust osób trzecich. Dla świętego spokoju zmieniłam to identyfikujące go słowo na „znajomy”. Mogłam to zrobić, bo oburzenie dotyczyło tekstu umieszczonego na mojej stronie w archiwum artykułów. Dziś nawet się cieszę z tej zmiany, bo relacji z tymi ludźmi nie mam już żadnych, a tekst… nadal tkwi w archiwum.
Szczytem jednak była historia z koleżanką, która oburzyła się, że opisałam ją jak nie została zaakceptowana przez rodziców narzeczonego, bo nie miała takiego pochodzenia jakie życzyliby sobie jego rodzice. Niestety trafiła jak kulą w płot. Opisując to w jednym z felietonów nie miałam na myśli jej, bo nawet nie wiedziałam, że to również jej historia. Ot, zbieg okoliczności. Choć z drugiej strony… uderz w stół, a nożyce się odezwą!
Czemu to opisałam? Bo kumpel, który przysłał mi informacje o moim fan-klubie Piekarnik jest oburzony, że poniformowałam świat, że on urządza sobie kuchnię! A tak! Cały świat czyta mojego bloga! Świat sie nudzi. Nie ma nic innego do roboty! I po tej informacji i słowie „kumpel” dojdzie kto z moich znajomych urządza sobie kuchnię. Bo tylko on ze wszystkich urządzających sobie kuchnię szuka piekarnika. Reszta szuka… suszarki do włosów.
Od dawna starannie unikam opisywania – nawet w sposób anonimowy – osób, ktore nie mają do siebie dystansu. Ale skąd wiedzieć kto ma do siebie dystans? Bywa, że dopiero anonimowe opisanie kogoś i jego reakcja na to pokazuje kim ten ktoś jest naprawdę. Zareaguje śmiechem i zleje to? Ok! Tak powinno być. Odezwie się lub co gorsze skomentuje – głupek. Przecież czy to o niego chodzi wiem tak naprawdę tylko ja! Znajomi domyślą się rzadko, no chyba, że… po jego własnym komentarzu!