Kiedyś był film „Nie lubię poniedziałków”. Ja akurat poniedziałki lubię. Może dlatego, że w poniedziałek się urodziłam? Wydaje mi się jednak, że lubię poniedziałki, bo to początek nowego tygodnia, a początki to fajna rzecz. Gorzej z końcami. Końców nie lubię! Nie lubię rozstań, pożegnań, ani nawet jak kończy się dobry film czy książka. Przy tej ostatniej często gwałtownie zwalniam tempo czytania. A bywa, że zaczynam cofać się kilka stron i czytać od początku. Tak było z „Atramentową krwią” Cornelii Funke. Nie lubię też lutego. Luty to koniec zimy. A koniec zimy to czas, gdy świat oczyszcza się ze starego i tworzy miejsce nowemu. Tak tłumaczono mi w dzieciństwie śmierć ukochanej babci, która umarła w lutym w imieniny mojego taty. W tym roku w Środę Popielcową koleżance z pracy umarł dziadek. Oj ten luty! Niby najkrótszy miesiąc w roku, a najwięcej z nim kłopotów. To w lutym zawarłam nieudany związek małżeński. Kiedyś w lutym poznałam nieodpowiedniego dla siebie człowieka, z którym zmarnowałam kilka lat, bo nie chcąc go deprymować potwornie cofnęłam się w rozwoju. Tak naprawdę luty nigdy nie był dla mnie szczęśliwy. Najgorszy zaś był dwa lata temu. Wtedy przytrafiła mi się straszliwa rzecz, której dziś jest rocznica, a ja choć starłam się to zapomnieć jak na złość pamiętam. Nawet nie chcę pisać co to. To pewnego rodzaju smierć – choć istnieją na ten temat spory i to nawet teologiczne.
Czemu o tym piszę? Bo w tym roku wywróżono mi, że luty ma być najszczęśliwszym dla mnie miesiącem w roku. Aż przysiadłam, gdy to usłyszałam. Zawsze był najgorszy. Czy to przypadkiem nie oznacza, że pozostałe miesiące będą jeszcze straszniejsze?
Nie jestem pesymistą. Dlatego cały czas czekam na to wielkie lutowe szczęście. Na razie nie przyszło. No cóż… dopiero 10. I niestety 10 (oj ta druga rocznica boli!). Na szczęście… jutro poniedziałek. Początek czegoś nowego. Co mi przyniesie?