Jan Paweł II, który dziesięć lat temu zmarł 2 kwietnia, najpierw niechcący swoją śmiercią „zepsuł” trochę Prima Aprilis, a równolegle „zepsuł” trochę Międzynarodowy Dzień Książki Dziecięcej, który przypada 2 kwietnia i to od 1967 roku.
Kiedy wczoraj powiedziałam koleżance, która wydawała program newsowy, że jest takie święto książki dziecięcej, odparła mi, że nic na to nie może poradzić. Nie może zlecić reporterom realizacji tematu o książce dziecięcej, bo „dziś wszystko jest o Papieżu”. Odparłam, że to bardzo fajnie, ale ten dzień zawsze będzie obchodzony równolegle z rocznicą śmierci Jana Pawła II. Ustanowiony został bowiem na 2 kwietnia, gdyż jest to data urodzin Hansa Chrystiana Andersena. A Hans Chrystian Andersen urodził się 2 kwietnia zanim zmarł Jan Paweł II. No, ale ze świętościami ja nie walczę. Zwłaszcza, że świętości naprawdę bardzo szanuję. W każdym razie wczoraj więcej pisało się o Janie Pawle II niż o dziecięcej książce. Z tego powodu, że stała się ona tematem w mediach prawie przemilczanym, więc… zdecydowałam, że nic się Janowi Pawłowi II nie stanie, gdy zamiast świętować 10-tą rocznicę jego odejścia do świętości i np. biec na plac Piłsudskiego, udam się do sypialni z książką i oddam lekturze świętując Międzynarodowy Dzień Książki Dziecięcej. I tak… wzięłam do poczytania do poduszki „Dzieci z Bullerbyn”.
Czytałam to wiele, naprawdę wiele razy. Było tego tak wiele, że znam na pamięć całe partie tekstu. Ostatni raz jakieś 15 lat temu czytałam na głos mojemu synowi. Teraz czytałam znów po cichu i dla siebie. Świat dzieci z Bullerbyn zawsze mnie zachwycał. Mieszkały na wsi, a więc w innych warunkach niż ja. Nie miały ani radia ani telewizora, (na co jako dziecko nigdy nie zwróciłam uwagi), choć miały prąd, bo Lasse nakładał tekturkę na wyłącznik i przywiązywał do niej sznurek, by gasić światło nie wstając z łóżka. Twierdził przy tym, że będzie w przyszłości inżynierem. Lasse zawsze był moją ulubioną postacią. Oczywiście dlatego, że był niegrzeczny. A poza tym klął, umiał majsterkować, popisywał się, a nawet rozbierał do naga i udawał wodnika. Do tego wszystkiego umiał śmiać się z siebie, bo pajacował i np. wywrócił się w gnojówkę, byleby tylko rozbawić dziewczynkę, która przyjechała na chwilę do Bullerbyn popatrzeć na wiejskie widoki.
Jako dziecko inaczej odbierałam tę książkę. Była to dla mnie opowieść o przygodach. Nawet chyba nie bardzo widziałam, że nie ma tu jasno zarysowanej fabuły. Miałam swoje ulubione momenty, jak ten ze śpiewaniem piosenki o kawałku kiełbasy dobrze obsuszonej na czele.
Kiedyś wydawało mi się, że opisana w książce służąca Agda była głupia. Jak można nie rozpoznać dzieci przebranych za dorosłych i wierzyć, że jest to pan Karlsson z dwiema żonami? Dopiero, gdy czytałam to synowi zrozumiałam, że Agda świetnie wiedziała, kto ją odwiedza, ale udawała, że jest inaczej. Po prostu grała z dziećmi w ich grę, bo przecież tak samo, jak ich rodzice, bardzo je lubiła.
Gdy czytałam książkę, jako dziecko, zawsze byłam Lisą. Gdy czytałam, jako mama – byłam mamą Lisy. Kim będę, gdy zajrzę do książki za 20 lat? A zajrzę na pewno. Z pokolenia osób jeszcze starszych jest tylko dziadziuś Anny i Britty. Dziadziuś, który ma trzy zęby, jest prawie niewidomy, a w szafie trzyma narzędzia, ołów do odlewania i ślazowe cukierki, które wręcza dzieciom mówiąc, że od cukierków zęby się psują i powtarza w kółko: „Ho, ho! Tak, tak!”. Trochę marna perspektywa.
Dlaczego ze wszystkich książek z dzieciństwa sięgnęłam po tę? Natchnęła mnie Wielkanoc. Chciałam po prostu jeszcze raz przeczytać, jak w Wielką Środę dzieci z Bullerbyn robią klocki, które szpilkami przyczepiają sobie na plecach. Jak Oskar uderza się dłońmi po kolanach i wykrzykuje: „To dobrze, kochana Agdo, to dobrze!”, gdyż Agda spaceruje po domu z kartką, na której jest napisane: „Ach! Jak lubię Oskara!”. Chciałam wejść w bezpieczny świat Bullerbyn. Wioski, w której są tylko trzy zagrody i którą wg. zapewnień dziadka Britty i Anny dobry Pan Bóg osłoni dłonią, gdy nadejdzie wojna. Jako dziecko zawsze bałam się wojny. To pozostało mi do dziś. To zdanie w książce było niezwykle ważne. Uświadamiało mi, że są miejsca na ziemi, które Bógł osłania dłonią, by wojna do nich nie zajrzała. Marzę, by teraz, gdy jest jej tyle na świecie, każde dziecko znalazło swoje Bullerbyn naprawdę, a nie tylko na kartach książki. Choć i to książkowe jest dużo warte, bo w końcu, jak twierdzi jeden z moich wydawców: „każda książka to nowy świat”. A ja od dziecka, gdy było mi źle, uciekałam do świata książek.
Ulubiony nigdy nie czytał „Dzieci z Bullerbyn”. I nie namawiam go na to. Stare książki dla dzieci powinno się czytać w dzieciństwie. Namawiam natomiast wszystkich, którzy znają „Dzieci z Bullerbyn” na powrót do ich świata. Zwłaszcza, że kończy się Wielki Post i będzie można już zjeść kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej.
PS Jak chyba powszechnie wiadomo – bardzo lubiłam i szanowałam Jana Pawła II.