Jestem z tych, którzy gdy uważają, że coś jest mało wartościowe starają się istnienie tego czegoś pomijać milczeniem. To dlatego tu na blogu tylko kilka razy napisałam o słabych filmach, serialach, programach itd. Był to przeważnie przyczynek do napisania o czymś więcej. Zazwyczaj niestety o tym samym. O obniżającym się poziomie naszej kultury. Teraz podjęłam decyzję, że nie będę się tym zajmować. Tego, co ją obniża jest tak wiele, że gdybym chciała, aby mi nie zabrakło tematów do mojego świata absurdów, powinnam codziennie sięgać po jakieś głupkowate wiersze, książki, czy programy i pastwić się nad ich twórcami. Ale takie „hejterstwo”, jak to się teraz popularnie mówi, nigdy nie było moim ulubionym działaniem. Mimo, że nie dalej jak w czwartek wróciliśmy z Ulubionym do domu i włączyliśmy telewizor i na jednym z komercyjnych kanałów ujrzeliśmy program, którego istnienia nie byliśmy dotąd świadomi. Program był telenowelą dokumentalną z gatunku sądowych i przykuł naszą uwagę osobliwym dialogiem. Oto na sali sądowej w roli oskarżonego stał pan, a obok niego drugi, który mówił o oskarżonym: „Genialny człowiek. Mam hodowlę królików, które tak zaczęły się rozmnażać, że nie wiedziałem, co robić. Musiałem rozdzielić królika i samicę. No i królik dostał szału, rzucał się na klatkę, szarpał pręty, gdybym mu rzucił sznurek, to by się powiesił. Od znajomych dowiedziałem się, że jest pan, który robi zabawki dla zwierząt. Pojechałem. Kupiłem zabawkę. Dałem królikowi i się uspokoił.” Przyznaję, że ryknęłam takim śmiechem, że nie mogłam tchu złapać słysząc te bzdury. Gdy spojrzałam na Ulubionego odparł: „Nie patrz tak na mnie. Ja też to słyszę!” Dał mi tym do zrozumienia, że się nie przesłyszałam, że naprawdę z telewizora sączy się ogłupiające coś.
Jednak dziś zdecydowałam, że ostatni raz piszę o tego typu sprawach. Kultura polska upada. Kiedyś tego typu program byłby nie do pomyślenia! To, jak ci ludzie mówią, jak wyglądają, jak zachowują się przed kamerami, a przede wszystkim treść – wszystko to jest straszne i już dawno niżej dna. To oscyluje wokół tej części ziemi, która jest jej jądrem. Gorącym, wirującym i pełnym lawy. Myślę, że to czym dziś karmi się społeczeństwo pewnego dnia wybuchnie, jak wulkan i wyleje się niszcząc niestety wszystko, co wartościowe. Spychając do śmietnika Szekspira, Horacego, Sofoklesa, a nawet Fredrę. Ale nie wiem, czy ktokolwiek ten trzask głupoty zauważy. Być może nie będzie już komu płakać po Mickiewiczu czy Słowackim. Elita intelektualna w tym kraju prawie nie istnieje. Zostały niedobitki, które powoli wymierają, a ci, którzy pozostają, nie są właściwie traktowani przez społeczeństwo, władzę, media itd. Marek Wawrzkiewicz. prezes Związku Literatów Polskich, czyli konkurencji zrzeszającego mnie Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, napisał w swoim czasie bodajże do magazynu Literackiego MIGOTANIA, tekst o śmierci Juliana Kawalca. Kawalec umarł w wieku 98 lat, a jego śmierć przeszła niemal bez echa, gdyż w tym samym czasie zmarła przesympatyczna skądinąd aktorka Ania Przybylska i tym żyły media. Wawrzkiewicz dzwonił do MKiDN i próbował tłumaczyć urzędniczce, kim był Julian Kawalec. Na próżno. 98-latek z Glorią Artis umarł i tylko w kilka osób podyskutowaliśmy sobie na Facebooku o jego śmierci i roli, jaką odegrał w literaturze polskiej.
Julian Kawalec był twórcą tzw. nurtu chłopskiego. Świetnie pamiętam jego „Tańczącego Jastrzębia”. To była lektura szkolna, gdy chodziłam do liceum. Jej autora poznałam bodajże w 1987 roku w Sandomierzu, gdzie jako początkująca pisarka przyjechałam na warsztaty literackie. Wtedy nas, przyszłych pisarzy, zapoznawano z wielkimi żyjącymi polskiej literatury. Już wtedy leciwy Julian Kawalec niejako symbolicznie przekazywał pałeczkę pokoleń Wiesławowi Myśliwskiemu, którego książka „Kamień na kamieniu” ukazała się kilka lat wcześniej i robiła furorę. Tak! Wtedy książka żyła dłużej niż 3 miesiące! Nikt nie mówił, że pisarz jest kiepski, jeśli nie wypluwa z siebie kilku książek rocznie, jak terrorysta pocisków z kałacha.
Niedawna dysputa nad lekturami szkolnymi i zarzut, że są nudne obnażył straszną prawdę o społeczeństwie, które nie rozumie, że lektury szkolne nie mają być ciekawe. One mają nas nauczyć historii polskiej literatury. Jaka była 200 lat temu, a jaka sto lat temu. Inna sprawa, że dla wielu lektury nudne nie są. Ale to kwestia tego, czym człowiek nasiąkł w domu. Ja na przykład wiedziałam, że dziadek Julian Stec, ojciec mojej mamy, czytywał „Pana Tadeusza” w kościele, udając, że to modlitewnik (miał to malutkie wydanie w brązowej okładce). Podobno babcia zorientowała się, że coś jest nie tak z gorliwością religijną dziadka, gdy spostrzegła, że czytając próbuje powstrzymać śmiech. Od dziecka znałam tę anegdotę, więc czułam, że skoro dziadek czytał to w kościele dla przyjemności, to musi to być coś ciekawego. W każdym razie, jeżeli dla kogoś lektury szkolne są nudne być może nie odebrał starannego wychowania, a i szkoła, do której chodzi nie ma zbyt dobrych nauczycieli, którzy by mogli pokazać, że w klasyce też są fascynujące rzeczy. A że opisane innym językiem? Cóż… wszystko ewoluuje. Szkoda, że dziś w tak tandetną stronę. Niestety żyjemy w zalewie tandety. Pytanie tylko, czy warto ją piętnować i o niej mówić? Piętnowanie poprzez pisanie o niej sprawia, że ta tandeta nie tylko żyje, ale ma się coraz lepiej, bo zwiększa swój zasięg. Każdy chce zajrzeć do tandetnej grafomańskiej książki, czy okropnych wierszy, które wyszły spod pióra poetki należącej do tych, które tylko piszą a nie czytają. Takiej, której wydaje się, że jej opis zachodu słońca, burzy i łopotania serca jest najlepszy na świecie. Cóż… jak się nie zna Tuwima, Leśmiana, Kochanowskiego, Przerwy-Tetmajera, Asnyka i całej masy innych twórców – takie są skutki. Nie wiem skąd za kilka lat weźmiemy kandydatów do nagród Nobla w dziedzinie poezji, jeśli tego hodowania w społeczeństwie złego gustu nie powstrzymamy milczeniem i ignorowaniem pseudoliterackich kup. Faktem, jednak jest, że gdy ostatnio na jednym z portali ukazał się felieton o poziomie tekstów polskiej piosenki ludzie dzielili się linkiem do tekstu ze znajomymi. Komentarze uświadomiły mi, że pisanie o konkretnych autorach i konkretnych tekstach, nawet jeśli określa się je mianem grafomanii, mają fatalny skutek. Ludzie chcą na własne uszy i oczy przekonać się, czy to naprawdę jest złe. I czytają to lub słuchają tego. Ileż osób dopiero po przeczytaniu świetnego skądinąd felietonu o kiepskich tekstach posłuchało tych fatalnych tekstowo piosenek! Trzeba przestać to robić! Kilka razy natknęłam się, także wśród znajomych, na coś więcej niż jednorazowe napiętnowanie twórczości, która jest niskiego lotu. Są tacy, którzy rozpisują się na jej temat. Zwłaszcza, jeśli rzecz dotyczy literatury, bo to ta dziedzina jest dla mnie, z racji wykonywanego zawodu, ważna. Owszem, powszechna znajomość czytania i pisania, a także łatwość pisania i publikowania spowodowana postępem technicznym, wynalazkiem komputerów i Internetu sprawiły, że świat zalała fala grafomanii. Rozumiem oburzenie, że jest to promowane, bo rzeczywiście są książki, które psują gust literacki i nie wpływa to dobrze na poziom intelektualny społeczeństwa. Nie zmienia to jednak faktu, że takie dzieła były zawsze. Owszem, za PRL, kiedy nie było prywatnych wydawnictw, aby wydać książkę trzeba było przejść przez sito krytyki, a potem cenzurę. Teraz tego nie ma i rozpanoszyło się wydawanie książek na własny koszt, czyli „selfpublishing”. Krytykujący to ludzie zapominają jednak, że w okresie XX-lecia też było to popularne. Też wydawane były książki za pieniądze autora. Mam w swojej bibliotece wiele takich. Między innymi „Wiśniowy Sad” Czechowa wydany nakładem tłumacza Konstantego Magnickiego. Ale taki sposób wydawania tyczył nie tylko literatury pięknej. Za własne pieniądze mój dziadek Bronisław Piekarski wydał „Zbiór wzorów matematycznych” i „Matematykę”. W rodzinnych dokumentach zachowały się umowy wydawnicze i umowy z księgarnią, do której wstawiał swój podręcznik.
„Selfpublishing” ma naprawdę swoje długie tradycje. Owszem można ubolewać nad poziomem dzisiejszych książek wydawanych za własne pieniądze. Można ubolewać nad brakiem talentu piszących i publikujących. Można wreszcie ubolewać nad brakiem redakcji i korekt, ale… tej czasem brak w poważnych wydawnictwach, czego sama w swoim czasie doświadczyłam odbierając wydaną książkę z rąk profesjonalnego wydawcy.
Nie zrozumiem jednak nigdy prywatnej wojny różnych pisarzy, nomen omen wydających z niszowych wydawnictwach, z autorami publikującymi za własne pieniądze. Ci ludzie mają do tego prawo! Zapłacili. Ze swoimi pieniędzmi mają prawo robić, co im się żywnie podoba. Uważam, że zostawiają po sobie miłą, choć niestety też dramatyczną jeśli idzie o poziom, pamiątkę swoim potomkom. A co to daje literaturze? Otóż nie zaszkodzi to jej, gdy takie dzieła pozostaną niszowe, a tak będzie, jeśli pominie się je milczeniem zamiast rozdmuchiwać fakt ich istnienia i analizować każde zawarte w nich słowo. Niestety to ostatnie robi wiele osób.
Jest taki autor, którego nawet poznałam osobiście. Prowadzi on coś w rodzaju prywatnej wojny z „selfpublishingiem” i grafomanami analizując na swoim blogu twórczość wielu z nich i czerpiący z tego ogromną przyjemność. Nie ma znaczenia dla mnie fakt, że robi to merytorycznie, że w swojej krytyce ma rację. Istotne jest dla mnie to, że nie pozwala innym ludziom przejść obok tych marnych publikacji obojętnie. Swoimi tekstami wręcz nakłania do sięgnięcia po te książki. Jest bowiem w ludziach coś takiego, że chcą za wszelką cenę się przekonać czy ta miażdżąca krytyka to prawda. Sięgają więc po literacką kupę, by przekonać się, czy jest nią naprawdę.
Każdy z nas zna ten mechanizm. Ja też mu w swoim czasie uległam i tylko po to, by przekonać się, czy Tomasz Raczek, z którego zdaniem przecież się liczę, ma rację, obejrzałam w swoim czasie „Kac Wawa”. Filmu dziś nie pamiętam, ale gdzieś w sieci pozostał mój wpis, w którym na świeżo opisałam towarzyszące seansowi emocje. Dziś jednak uważam, że trzeba przestać mówić i pisać o kiepskiej literaturze. (Tak samo o kiepskich filmach, muzyce i tekstach piosenek.). Trzeba przestać to zjawisko tandety kulturowej komentować. Jeśli zaś idzie o „selfpublishing” to jest on przydatny i potrzebny. Zresztą nie wszystko, co jest wydawane tą metodą jest kompletnie bezwartościowe. Nie zmienia to jednak faktu, że pewnie 99% w ten sposób wydawanych książek nie spełnia norm, które spełniać powinna kultura wysoka i literatura wyższych lotów. Uważam jednak, że każdy ma prawo robić z własnymi pieniędzmi to, co uważa za stosowne. I jeśli jakaś pani około 60tki pisze kiepskie romansidła i jest z tego powodu szczęśliwa, to niech tak będzie. Natomiast dyskutowanie o jej twórczości nakręca całą spiralę czytelniczą, dzięki której zwiększa się liczba jej czytelników, a nawet rośnie liczba zwolenników. Wszak wiadomo, że kicz ma największy zasięg i najwięcej miłośników, bo to, co proste zawsze znajdzie więcej odbiorców niż to, co bardziej skomplikowane. W 20-leciu też częściej sięgano po Mniszchównę niż Gojawiczyńską.
Sama na razie nie planuję wydawania własnej twórczości na swój koszt, ale… na pewno nadejdzie dzień, kiedy tą metodą wydam wiersze moich przodków. Większości z nich nikt nie dopuściłby do druku. Mają po 60, 70, a nawet 100 i więcej lat. Stanowią ciekawy dokument minionych epok. Wydam to wraz z notatkami biograficznymi o ich autorach, zdjęciami, skanami rękopisów, a przede wszystkim wraz z rysem historycznym literatury w tym okresie, a także z merytorycznym wstępem literaturoznawcy, który być może przejedzie się po tych wierszach jak prawdziwy „hejter”, choć na pewno z nieznaną „hejterom” kulturą. Zwracając uwagę na to, że w przeciwieństwie do dzisiejszych literackich kup nie powstały z myślą o Noblu ani nawet nagrodzie w konkursie literackim w przysłowiowym Pcimiu Dolnym. Zrobię to, by mieć książkę na prezenty dla dalszej i bliższej rodziny, a także dla znajomych, którzy lubią rzeczy nietuzinkowe. By zastanowili się czasem, co zostało w ich pamięci z życia ich pradziadków i prababć. Nie będę jednak promowała tej książki, jako dzieła literackiego, ale jako coś w rodzaju wyników historycznego badania nad przeszłością własnej rodziny.
Z tego właśnie powodu, że mam taki plan, nie jestem przeciwna drukowaniu książek na koszt autora. Nie zmienia to jednak faktu, że uważam, iż o złych książkach, złych autorów, wydanych tą metodą (a także innymi) trzeba przestać mówić i pisać. Trzeba przestać to zjawisko komentować. A przede wszystkim trzeba przestać podawać te nazwiska i tytuły. Nie tylko dlatego, że pastwienie się nad autorami tych strasznych dzieł nie świadczy dobrze o pastwiącym, nawet jeśli w ocenie ma rację. Przede wszystkim dlatego, że nie pozwala zniknąć tej literaturze, by w naturalny sposób zasiliła przestrzeń, w której jest jej należyte miejsce, czyli zakurzone biblioteczne magazyny pełne książek, których nikt już nie chce czytać i czytać nie powinien. Pisząc i mówiąc o grafomańskich dziełach drukowanych na koszt autorów a odrzuconych przez wszystkie wydawnictwa, wywołujemy demona grafomanii, jak przysłowiowego wilka z lasu. Nie róbmy tego. Niech zostanie w lesie. Inaczej wyprze prawdziwą literaturę i nic nam już nie pozostanie. Skąd bowiem wzięły się dysputy o nudzie lektur szkolnych jak nie z głupoty i zepsucia gustu tych, którzy nie wiedzą, czym jest literatura, bo naczytali się grafomańskiej kupy?
PS W tekście celowo nie podaję żadnych nazwisk, tytułów, ani nawet nazwy bloga pogromcy grafomanów. Zresztą… to człowiek, który ma tak paskudny charakter, że też nie warto o nim pisać.