Kilka tygodni temu skończyłam pisać, składającą się z szeregu opowiadań, varsavianistyczną powieść – kryminał. Teraz to już właściwie trwają rozmowy z wydawnictwami, które mam nadzieję, że coś przyniosą. Tzw. „recenzje wewnętrzne”, które książka otrzymała, są bardzo dobre. Powinna więc znaleźć „swojego amatora”. Tytuł roboczy (zawsze możliwa jest zmiana) brzmi: „Czucie i Wiara”. Dlaczego?
„Czucie i Wiara” to nazwa biura detektywistycznego prowadzonego przez Józefa Krosnowskiego, wdowca lat ok. 60 i syna Bronisława z wykształcenia prawnika lat ok. 30. Zajmują się wyjaśnianiem zjawisk paranormalnych, których przyczynami są wydarzenia z przeszłości. Akcja dzieje się współcześnie, a bohaterowie swoje biuro prowadzą w starym domu w Warszawie na Saskiej Kępie. Książka to 18 rozdziałów, będących opowieściami o osiemnastu sprawach, prowadzonych przez biuro z mniejszym lub większym powodzeniem.
Każdy rozdział, to jedno zjawisko paranormalne lub jak kto woli jeden duch i… jedna dzielnica, a także jedna, różnie pojmowana przeze mnie, epoka lub wydarzenie historyczne. Są tu więc powstania narodowe, wojny ze Szwedami, rewolucja 1905 roku a także różne inne historie np. słynna Lurierka, w której domu publicznym król Stanisław August Poniatowski obradował z ministrami i Szach Perski, który w końcu XIX wieku odwiedził Polskę. Tu miesza się współczesność z historią, bo duchy, gdy dają swoje znaki zawsze czegoś od żyjących chcą.
Rozdziały są ułożone alfabetycznie dzielnicami. Dlatego historie nie są chronologicznym zapisem pracy biura. Duchy przejawiają się tu nie tylko, jako widziadła i mary, ale też jako sny, tajemnicze zjawiska, znikające fotografie, pojawiające się kartki, siły zmuszające ludzi do określonych zachowań.
Na początku jest wstęp opowiadający o tym, czym zajmują się bohaterowie, czyli opowiadający o ich biurze i czemu nosi ono taką nazwę, wyśmiewaną niejednokrotnie przez ludzi. Jest też posłowie wyjaśniające czytelnikom, że tu prawda została zmieszana z fikcją. Temu też służy indeks postaci autentycznych.
Cały pomysł powstał dość dawno podczas tworzenia przeze mnie cyklicznego programu telewizyjnego „Detektyw Warszawski, czyli na tropie miejskich tajemnic”. Nabrał realnych kształtów, gdy wraz z nieżyjącym już reżyserem Tomaszem Zygadło omawialiśmy nakręcenie fabularyzowanego dokumentu. On pokazał mi przystanek na Targówku, a ja mu w odpowiedzi na to, po szperaniu w źródłach itd. napisałam „Tajemnicę przystanku tramwajowego”. Ten rozdział (teraz trochę poprawiony, by pasował do całej książki) opublikowałam już po śmierci Tomasza, bo w styczniu 2013 roku na swoim blogu. Ku memu zdumieniu tekst przeczytało kilkaset tysięcy czytelników. Wielu pisało do mnie wierząc, że to… prawdziwa historia, bo przecież pomnik jest i przystanek też jest! Ponieważ wtedy też odezwał się do mnie portal Targówek.info i spytał o zgodę na przedruk „Tajemnicy przystanku tramwajowego” (byli zafascynowani pomysłem, bo uznali, że to ogromna promocja ich dzielnicy), tak więc wróciłam do pierwotnego zamysłu stworzenia książki ze zmyślonymi legendami. W trakcie pisania ewoluowało to do „wywołania duchów”. Chciałam, by te pełne paranormalnych zjawisk opowieści były przekrojem historii miasta ze wszystkimi jego odcieniami.
W 2014 roku dostałam półroczne stypendium z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na napisanie tej książki.
Tekst jest po dwóch autorskich korektach i autorskich poprawkach redakcyjnych, ale mogą zdarzyć się błędy, gdyż, jak powszechnie wiadomo, nie myli się ten, kto nic nie robi.
Dla potrzeb projektu powstała strona pod adresem: http://legendywarszawskie.pl. Będzie ona z pewnością dużym wsparciem dla potencjalnego wydawcy.
Taką informację dostali ode mnie ci, którym słałam ofertę. Na razie nie uderzałam tylko do tych wydawnictw, które domagają się przysłania wydruku, bo to jednak dla mnie dodatkowe koszty, na które na razie nie mogę sobie pozwolić.
Wczoraj z kolei odebrałam z wydawnictwa „Biblioteka Analiz” autorskie egzemplarze mojej książki, która nie jest powieścią, tylko czymś w rodzaju felietonowo napisanego podręcznika. Do kupienia będzie już od 23-go września.
Tytuł: „Kurs dziennikarstwa dla samouków”. Jak napisał wydawca, to „Praca na temat praktycznych aspektów wykonywania zawodu dziennikarza napisana w luźnej, felietonowej formie, z propozycjami ćwiczeń. Poradnik skierowany jest do osób, które chcą związać swoją przyszłość z radiem, gazetą czy telewizją. Autorka odsłania przed czytelnikami tajniki dziennikarskiej profesji. Swoją wiedzę opiera na wieloletnim doświadczeniu, jakie nabyła pracując jako dziennikarka prasowa i telewizyjna oraz jako blogerka i pisarka. Publikacja będzie bez wątpienia pożytecznym podręcznikiem dla adeptów sztuki dziennikarskiej. Nie zastąpi pracy ani praktyki, ale na pewno pomoże w wyrobieniu sprawności w zbieraniu wiadomości i przygotowaniu ich dla czytelników gazet, czasopism, portali internetowych.”
Z kolei recenzujący książkę wieloletni dziennikarz Jacek Moskwa stwierdził: „Chyba nie czytałem tak świetnego podręcznika dziennikarstwa: zwięzłego, wyczerpującego i zarazem dowcipnego. Wiem, co piszę, bo wykonywałem ten zawód przez 40 lat w różnych okolicznościach: w PRL-u i w III Rzeczpospolitej, w stanie wojennym i w stanie upojenia, w prasie kościelnej i w prasie podziemnej, w telewizji i w radiu, w kraju i za granicą. Prowadziłem też warsztaty dziennikarskie na kilku uczelniach. Sądzę, że naszej profesji można się nauczyć tylko w praktyce. Samouczek Małgorzaty Karoliny Piekarskiej, dziennikarki telewizyjnej ze sporym doświadczeniem, ale także autorki poczytnych powieści, mojej koleżanki we władzach Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, może być dobrą podbudową do samodzielnego startu. To bardzo dużo, zwłaszcza dla adeptów prasy lokalnej, gazet w małych miejscowościach, na uczelniach i w szkołach, a także portali internetowych. Honorowy prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich Stefan Bratkowski twierdzi, że dzięki takim publikacjom odrodzą się nasze media, nadmiernie zdominowane dziś przez wielkie koncerny”.
Kilka dni wcześniej poczta przyniosła mi paczkę, w której znalazłam pięć egzemplarzy ukraińskiej wersji mojej książki „LO-teria”. „Klasa pani Czajki” cieszy się na Ukrainie sporym powodzeniem, nawet miała dodruk, więc wydawca zdecydował się na wydanie ukraińskiej wersji „LO-terii” i… zaczął pytać o część trzecią.
I tak… zmotywowana tymi wprawdzie drobnymi, ale jednak sukcesami, stwierdziłam, że będąc w fazie poważnego rozpisania, mimo iż wcześniej tego nie planowałam, siadam do kontynuacji losów Maćka, Małgosi, Kamili, Olka, Białego Michała, Ewki, Kingi, Czarnego Michała i tak dalej… (Nie podaję jeszcze tytułu, bo zastanawiam się.) Oczywiście od razu pojawił się problem. Nie pamiętam poprzednich tomów. Zaczęłam więc czytać. To jest bardzo dziwne uczucie. Czytałam swoją książkę, a było to dla mnie jakby obce dzieło. Wiele rzeczy pamiętałam, ale wielu drobiazgów już nie. Musiałam robić notatki. Po raz kolejny rozpisywać drzewo genealogiczne postaci itd. Od razu przypomniała mi się rozmowa z panią Krystyną Nepomucką, która opowiadała, jak czytała swoją książkę po 50-ciu latach od pierwszego wydania. Wszystko było dla niej zupełnie nowe i obce. Z moją lekturą własnych książek aż tak nie było, ale… kilka rzeczy mnie zdumiało.
Po skończeniu czytania siadłam do pisania pierwszego rozdziału kontynuacji. Biurko zawalone było notatkami etc. no, ale coś mi z tym rozdziałem nie szło. Zajrzałam z powrotem do „LO-terii” i… od razu się wyjaśniło. Namotałam, pokręciłam i… dzień pracy poszedł do kosza. Niestety ciężko jest wejść w świat, w którym ostatni raz tak mocno tkwiło się cztery lata temu. Ale myślę, że do końca tygodnia wejdę weń na tyle silnie, że potem już każdy powrót będzie łatwiejszy.
A piszę o tym wszystkim, bo miałam ambitne plany, by w przerwach poczytać. Niestety. Już wiem, że dopóki nie wejdę w klimat własnej powieści i jej bohaterów, nie mogę zagłębiać się w innych lekturach. Muszą mi wystarczyć wrażenia z tych kilkuset książek przeczytanych przy okazji ślęczenia nad kwerendą do varsavianistycznego kryminału. Kilka z nich cały czas przeżywam i to do tego stopnia, że musiałam je sobie kupić na własność. Na razie tkwię więc w szponach własnych książek. Napisanych, wydanych, piszących się… Na cudze spoglądam tęsknym wzrokiem. Ale już za chwileczkę…