Był rok 1979, kiedy pojechałam na swój drugi obóz harcerski. Było to w Pustelni nad jeziorem Piasecznik. Obóz trwał od 3 do 29 lipca, a więc 27 dni. Skąd tak dokładnie to wiem? Zachowała się moja książeczka harcerska.
Druhna Małgorzata Tryngiel wpisała do niej dokładne informacje. Pamiętam i ją i obóz i jeszcze jedną druhnę Katarzynę Wiśniewską, która kazała nam śpiewać piosenkę o butach i dzielnie maszerować.
Buty nasze buty wasze
buty moje buty twoje
gdy na wycieczkę
wyruszyć chcesz w nieznane
weź z sobą buty
dobrze dopasowane
Buty nasze buty wasze
buty moje buty twoje
Kłopot był w tym, że… moje nie były dopasowane. W PRL kupowało się nie to, co człowiek chciał, ale to co było w sklepie. Moich nie chciałam, ale byłam na nie skazana. Tylko takie były do kupienia. Dlatego takie mama mi kupiła. Zdarły mi więc nogi do krwi, a plastra nikt nie miał, bo to też był towar na wagę złota. Ale przeżyłam jakoś marsz 14 kilometrów pieszo do najbliższej miejscowości, czyli Człopy, bo właśnie w takiej odległości od cywilizacji znajdowała się Pustelnia nad jeziorem Piasecznik. Jezior Piasecznik były tam dwa – małe i duże. Miejscowi nazywali je „mały Pecnik” i „duży Pecnik”. Tam zdobyłam stopień tropiciela, nauczyłam się mnóstwa praktycznych rzeczy, a przede wszystkim na własne oczy zobaczyłam co to jest, a raczej co to był „wał pomorski”. Poniemieckie bunkry odkrywaliśmy w lesie zachwycając się nimi. Przede wszystkim tym, że cały czas są. No i mają przeciwczołgowe zabezpieczenia zrywające gąsienice. Najbardziej rajcowały nas te bunkry, które nie były wysadzone w powietrze i można było do nich wejść do środka. Pamiętam czterokomorowy, w którym były jeszcze drewniane prycze. Gdy dwa lata później przyjechaliśmy tu na biwak – nocowaliśmy w środku. Szczęśliwcy na pryczach. Ja na betonowej podłodze na kocu i w śpiworze. Przeżyłam.
Zarówno wtedy, jak i dwa lata później, czyli w pamiętnym 1981 roku śpiewaliśmy piosenki, których harcerze w PRL nie powinni byli śpiewać, ale my… darliśmy ryje na całe lasy i jeziora rycząc „Pierwiosnka”. Piosenka brzmiała tak:
W polu zakwita pierwiosnek
wokoło trawka zielona
wszystkie tego byś nie miał
gdyby nie armia czerwona.
Płynie ropa rurami
za nasze cenne dewizy
my przyjmujemy w bojaźni
taki rurociąg przyjaźni.
Leci samolot po niebie
czerwona gwiazda mu błyszczy
ty myślisz, że to przyjaciel
a to okupant cię niszczy.
Pewnego dnia z obozu pojechaliśmy na wyprawę do wielkiego miasta. Była to stolica województwa, w którym znajdowały się jeziora i Pustelnia. Tym miastem była Piła. To było moje największe obozowe rozczarowanie. Wychowana w rodzinie historyka sztuki, spędzałam wakacje w pałacu w Radziejowicach. Jeździłam też z rodzicami do Kazimierza Dolnego. W każdym mieście, w którym byłam zwiedzałam Starówkę i oglądałam zabytki. Gdy rok wcześniej pojechałam na swój pierwszy obóz w województwo Konińskie, w najbliższej miejscowości Wąsosze obfotografowałam swoją Smieną Symbol miejscowy barokowy kościół, by pokazać tacie, jakie zabytki widziałam. A tu… rok później… Piła. A w niej smutek, szarość dnia i brak jakiejkolwiek Starówki. Do dziś było to moje największe podróżnicze rozczarowanie w życiu. Zapamiętałam bloki, bloki, bloki, wielki plac i smętny napis na jednym z otaczających go bloków, który głosił: „Polam-Piła”.
Kilka dni temu los znów zagnał mnie do Piły. Wylądowałam tam w klasycznym PRL-owskim hotelu Gromada. Z okna widziałam bloki, bloki, bloki. Napisu „Polam-Piła” nie było, bo „Polam” już dawno wykupił „Philips”. Gdy z miejscowymi rozwiałam o tym, że byłam tu przed 35 laty, jako harcerka i że rozczarował mnie brak Starówki usłyszałam:
– Bo najstarszy budynek to był tam, gdzie ten hotel co pani mieszka. To był kościół. Ruscy zburzyli. W PRL fundamenty wysadzono w powietrze, by zbudować ten hotel.
I tak… w miejscu dawnego kościoła z dwunastego piętra PRL-owskiego hotelu patrzyłam na miasto, w którym w niebyt odeszły secesyjne kamieniczki, Stare Miasto i wszystko inne. A ostatnie 25 lat wolnej Polski nie sprawiło, by miasto straciło swój PRL-owski klimat. W miejscowym hotelu brakowało tylko tanich dziwek. Ale… może były? Tylko nie ujawniały się, bo nie nadawałam się na ich klientkę?
Chętnie wrócę do Piły za kolejne 15 lat. By zbadać czy po pół wieku od mojej pierwszej wizyty wyrosła z PRL, czy nadal w nim będzie tkwić? Obie mamy czas. I ja i Piła. Bo Piła, tak jak Bydgoszcz, Łódź, czy moja ukochana Warszawa jesteśmy kobietami. A podobno prawdziwe kobiety są jak wino…