Od wczoraj portale i wszystkie media informują o śmierci Ani Przybylskiej. Nie znałam jej osobiście. Nigdy nie spotkałam. Wiem więc na jej temat tyle, ile przeczytałam w sieci. Zatrzymałam się na tej smutnej informacji z powodu osieroconej przez nią trójki dzieci. Myślę o nich bez przerwy. Od prawie dwudziestu lat wiem, że śmierć matki jest zawsze dla dzieci końcem dzieciństwa. I nie ma znaczenia ile te dzieci mają lat. Nie ma też znaczenia jak stara jest matka. Nie ma też znaczenia, czy dzieciństwo było bardzo szczęśliwe, czy tylko trochę.
Nigdy nie jest dobra pora by umrzeć. Znam setki historii, gdy umiera matka dorosłym ludziom, nawet takim, którzy sami są rodzicami, a bywa, że i dziadkami! I rozpacz ich po śmierci rodzica jest ogromna. Wynika to z prostego faktu. Im dłuższe wspólne życie, tym bardziej się do kogoś przywiązujemy i rozpaczamy po jego stracie. Jednak mamy w pamięci to dzieciństwo.
Dzieci Ani Przybylskiej są małe. Ich dzieciństwo, bez względu na to co zdarzy się w ich życiu dalej, i jak będą kochane, zmienia się bezpowrotnie.
Piszę o tym dlatego, że w swojej „LO-terii” zawarłam taką historię. Historię z życia wziętą. Historię chłopca, któremu umiera mama, a on musi opiekować się młodszym rodzeństwem. Tkałam mojego bohatera z setek historii półsierot. Bo przez całe moje życie na mojej drodze stawali ludzie, którzy w dzieciństwie stracili jedno z rodziców. Zdarzali się i tacy, którzy stracili oboje. Nasze rozmowy o skończonym dzieciństwie były zawsze dla mnie traumatyczne.
Niby i moje dzieciństwo, ze względu na osobę niezwykle surowej matki, nie należało do różowych. Ale było. Matka mnie kochała, choć codziennie przez 20 lat wspólnego mieszkania pod jednym dachem, zamieniała to moje bytowanie w mniejsze lub większe piekło, ingerując w niemal wszystko.
Jednak niczego w dzieciństwie nie bałam się tak bardzo, jak śmierci rodziców. Choć to przecież nieuchronne i co gorsze niestety naturalne. Nienaturalna jest przecież śmierć dziecka.
Z rozmów o dzieciństwie przerwanym i poniekąd zakończonym śmiercią rodzica szczególnie zapamiętałam dwie. Jedną z kuzynem, któremu musiałam opowiadać o jego mamie. On jej nie pamiętał. Wspomnień z dzieciństwa miał niewiele, a potem rozpoczął się szpital i… jej nieistnienie. Cóż… ja, jak przez mgłę pamiętam babcię Jankę – mamę mojego taty. Pamiętam wizytę w szpitalu na Czerniakowskiej. Pamiętam kilka wizyt u niej w domu. Ją w szarej spódnicy otwierającej szeroko drzwi, bym weszła do środka. Jej pokój ze zdjęciem stryja Antka. Resztę nie wiem czy pamiętam czy znam z opowieści i wyobraziłam sobie kiedyś, a potem to wyobrażenie zrosło się ze mną. Bo dalej jest niebyt. Jak w pamięci kuzyna. Ja miałam 6 lat, gdy zmarła babcia. On 7 jak zmarła mu mama. To za mało, by zżyć się z tym kimś dorosłym. By wiedzieć czy obrazy, jakie mamy przed oczami są naszymi przeżyciami czy wyobrażeniem. Gdy pytałam go o jakąś historię z mamą – nie potrafił mi opowiedzieć żadnej konkretnej! Żadnej z dialogiem. Żadnej z fabułą. Nawet najkrótszą. Rwane obrazy. Zatrzymane kadry. Nic więcej.
Druga rozmowa, którą szczególnie pamiętam, to z koleżanką z dzieciństwa. Mama zmarła jej, gdy miała 8 lat. Chorowała na raka. Gdy umierała w szpitalu ona akurat dostała od kogoś z rodziny nowy rower. Na otarcie łez. Zamiast jazdy do mamy, by pożegnać się z nią wybrała… rower. Została więc na podwórku, by pojeździć. W międzyczasie mama odeszła. Już na zawsze. Moja koleżanka do dziś nie może sobie tego wybaczyć, że wolała rower od pocałowania matki. Ale takiego dokonała wtedy wyboru. Nie bardzo wiedziała co oznaczają słowa NIGDY i ZAWSZE. Że jest w nich coś strasznego. Że NIGDY się więcej nie spotkają, a ona już ZAWSZE będzie czuła wyrzuty sumienia. Wspomnień z mamą ma kilka. Że ciężko pracowała. Że wieczorami siedziały we dwie w łazience. Mama prała i opowiadała o marzeniach. O tym, że jak zarobi pieniądze, to kupią trabanta – niebieskiego, jak chmurka. Choroba przyszła chwilę później. Marzeniem przestał być trabant w kolorze chmurki. Zaczęło być zdrowie. Kruche. Jak herbatnik. Wszystko skończyło się dość szybko. W życiu mojej koleżanki pojawił się czas bez mamy. Ojciec był zapracowany. Czasem pomagała babcia, a czasem ciocia. Tata nie zawsze dopilnował, czy córka ma czyste ubranie, czy dokładnie się umyła. Gdy była w siódmej klasie usłyszała od koleżanki z klasy, że śmierdzi. Bolało. W domu nikt nie zwrócił uwagi na to, że ubranie przepocone, a ona z racji wejścia w wiek dojrzewania bardziej się poci. Szorowała się więc niemal do krwi. Byle tylko opinia śmierdzącej zniknęła. Ale raz wypowiedziane słowa są z nami do końca naszego istnienia w danym środowisku. Dlatego do końca podstawówki koleżanki twierdziły, że śmierdzi. W zmianie tej opinii nie pomogło żadne mydło i dbanie o higienę. Mleko się rozlało. Wszystko dlatego, że zabrakło tej osoby, która w kluczowym momencie porozmawiałaby o częstotliwości zmiany skarpetek, bluzek, majtek, podpasek itd.
Co człowiek – to historia. Z każdego życiorysu można zbudować powieść i scenariusz na film. Przeważnie komediodramat. Im wcześniej zaczyna się dramat, czyli im wcześniej kończy się dzieciństwo, tym mniej w życiu miejsca na komedię. Zaczyna się czas, gdy zawsze już śmiech i płacz będą się ze sobą mieszać. I dlatego myślę o tej trójce dzieci. Ale też i o wszystkich innych, którym nagle kończy się dzieciństwo. Kończy się, bo los gasi bezpieczną lampę odbierając na zawsze mamę. Strata, której nie da się nigdy niczym zastąpić. Choćby ojciec był najlepszym na świecie człowiekiem i nie wiadomo jak się starał. I to jest najsmutniejsze.