Życiowi Barbara i Jan

Spread the love

Był kiedyś taki serial o tytule „Barbara i Jan”, ale to nie o nim chcę pisać. Chcę skreślić tych kilka słów o Barbarze i Janie Himilsbachach, bo oboje tkwią mocno w moim sercu.

Jana Himilsbacha nigdy nie poznałam osobiście. Natomiast „ocieram” się o niego bez przerwy, bo w końcu ja pisarka, a Ulubiony to aktor. Dlatego chcąc nie chcąc chodzimy czasem tymi ścieżkami, którymi chodził i Jan Himilsbach. Spotykamy ludzi, którzy go znali i wysłuchujemy setek dykteryjek, anegdot itd. Często go też cytuję, bo był to życiowy chłop. Na przykład jeżdżąc do Obór (jutro znów tam się wybieram pisać kolejną książkę) zawsze biorę pokój tylko z umywalką, bo tańszy. Łazienka i tak jest na korytarzu, a nie przesadzajmy z tymi wygodami i rozrzutnością. Nie jestem niedołężna, mogę wyjść z pokoju i pójść się myć do łazienki za ścianą. Himilsbach zresztą zawsze powtarzał na widok pokoju z łazienką: „Jest gdzie się odlać i nogi umyć”. Co do odlewania się do umywalki to bez przesady (kobiecie trudno to zrobić), ale do innych celów – wymycie kubka, zębów itd. sama umywalka w pokoju naprawdę wystarczy. Tamże w Oborach opowiadano mi zresztą inną anegdotę o Himilsbachu i pokoju z umywalką. Otóż na pewnej imprezie literackiej wylądował on w jednym pokoju z Mieczysławem Jastrunem. Ów pokój był też tylko z umywalką i na dodatek na pierwszym piętrze, a łazienka z WC była na parterze. Himilsbach podobno na dzień dobry powiedział: „Ustalmy zasady. Szczamy przez okno czy do zlewu?” Ktoś może powiedzieć, że cham. Jak można do autora podręcznikowych wierszy Mieczysława Jastruna przypuścić taki tekst?! Ale po pierwsze wyżej wymieniony nie obraził się, choć nie wiem, jaką podjął decyzję. Innymi słowy, czy wybrał zlew czy okno. Natomiast dla mnie znany z opowieści jego, a dziś i moich znajomych, Jan Himilsbach, to był konkretny i niezwykle życiowy facet. A powyższa anegdota jest jednym z wielu na to dowodów.

We wspomnianych wcześniej Oborach, jeden ze wspólnych znajomych, którego nie wymienię z imienia i nazwiska, bo może sobie tego nie życzyć, ale nazwijmy go „Profesorem”, opowiedział mi jeszcze taką anegdotę. Był na studiach, gdy koleżanka z roku poprosiła go o zapoznanie z Himilsbachem. „Profesor” zgodził się i przyprowadził ją do kawiarni PIW na ulicę Foksal. Tam zapoznał Studentkę z Himilsbachem, która poinformowała go, że chciała go poznać. Oczywiście rzeczonego to ucieszyło, ale spytał, w jakim celu. Na to studentka wypaliła:

– Mam bardzo duże kłopoty finansowe i zdecydowałam się skurwić. Pan ze swoimi koneksjami w półświatku ułatwi mi znalezienie klientów.

Himilsbacha ponoć zatkało. Spytał studentkę, czy jest pewna swojej decyzji. Ta przytaknęła, opowiadając o swoim tragicznym położeniu finansowym. Dlatego Himilsbach, jako osoba konkretna i rzeczowa, powiedział:

– Za tydzień o tej samej porze „U Hopfera”.

W wyznaczonym terminie, w nieistniejącym już niestety lokalu „U Hopfera” spotkali się Himilsbach i „Profesor”. Studentka nie przyszła. Być może przemyślała sprawę i zrezygnowała z uprawianiu najstarszego zawodu świata. Himilsbach, po pół godzinie oczekiwania, powiedział:

– To głupia cipa. Wprawdzie przygotowałem dla niej cios w mordę, ale i pięćset złotych.

Taki był życiowy. Miał swój honor, ale i zasady, które kazały ratować z upadku moralnego Studentkę, przygotowując dla niej finansowe wsparcie w wysokości 500 złotych. I cios w mordę w celu sprowadzenia na ziemię. Oprócz tej życiowości i zasad miał też… Barbarę, którą kochał nad życie. Była podobnie, jak mąż – życiowa i konkretna. Miałam przyjemność ją poznać i rozmawiać z nią kilkakrotnie na festiwalach Jana Himilsbacha, których pierwsze edycje organizowała Telewizja Polska. W 2008 roku w Mińsku Mazowieckim odbywał się pierwszy taki festiwal. (To wtedy zrobiłam to zdjęcie. Na nim pani Barbara i Antoni Krauze.)

Wówczas po raz pierwszy wręczano „Monidło”, czyli nagrodę dla najlepszego niezawodowego aktora. (Wtedy laureatem został Henryk Gołębiewski.)

Pani Barbara Himilsbach, to była urocza, inteligentna, elokwentna i niezwykle błyskotliwa osoba. Gdy siedzieliśmy przy stoliku na pogaduchach opowiadała, że życie ze świętej pamięci mężem było niezwykle trudne. Opowiadała to wielekroć. Wiedziałam, o czym mówi, bo przecież miałam kiedyś męża alkoholika. Nie chce jednak rozpisywać się o sobie. Poza tym ja się rozwiodłam. Ona była z nim do końca, bo łączyła ich miłość silniejsza niż nałóg. A może tak samo silna? W trakcie tegorocznego festiwalu Jana Himilsbacha, którego pani Barbara już nie dożyła, odbyła się promocja książki Piotra Siły pt. „Mój Himilsbach, czyli wspomnienia o Janku H.” To zbiór opowieści o Janie Himilsbachu. Historie zabawne, groteskowe, ale i smutne. Najsmutniejszy jest opublikowany pamiętnik pani Barbary. Pół książki przeczytałam od razu, gdy wpadła w moje ręce. Były to wspomnienia przyjaciół Himilsbacha i tych, którzy opiekowali się nim, gdy został sierotą. Jednak ten pamiętnik pani Barbary musiał odczekać. Dopiero dziś w nocy sięgnęłam po niego. Przeczytałam jednym tchem i długo nie mogłam się uspokoić. Zacytuję jeden z wielu fragmentów:

„Około wpół do dwunastej w nocy zbudziło mnie stukanie do drzwi i szczekanie Topa (zasnęłam w fotelu, czekając na Himilsbacha, który nie wracał). Odtworzyłam, za drzwiami stało dwoje ludzi: starsza pani i mężczyzna; kobieta tłumaczyła mi, ze spotkała na ulicy leżącego człowieka, który prosił ich o ratunek, pomogli mu podejść pod dom i posadzili na ławce. To był Himilsbach, podał im adres, żebym przyszła po niego. Szybko zjechałam widną na dół, siedział na ławce kompletnie pijany,. Sama nie dałabym rady wwieść go do domu, pomogło mi w tym dwóch mężczyzn. Był rozebrany z kurtki, koszula porozpinana, podkoszulek prawie pod brodą, brzuch goły. Zmarznięty i głodny. Szybko, jak najszybciej rozebrałam go i położyłam do łóżka, obmyłam leżącego już i nakarmiłam, i szczelnie okryłam puchową kołdrą – szczękał zębami i długo powtarzał, że mu zimno aż wreszcie zasnął, a ja jeszcze długo, leżąc obok niego, grzałam go własnym ciałem. Co on najlepszego wyprawia, a dopiero dzień wcześniej wrócił ze szpitala do domu.”

Smutne...

Pamiętnik pani Barbary, która nie pisała go z myślą o publikacji, tylko ewidentnie dla siebie, robi ogromne wrażenie. Ten klasyczny PRL-owski zeszyt z dobrze mi znanym z czasów szkolnych symbolem krwiodawstwa i odręcznie napisanym stwierdzeniem „zapiski na kolanach”, z jednej strony przygnębia, ale z drugiej pokazuje, czym jest naprawdę miłość. Te momenty, kiedy po śmierci męża pani Barbra opisuje swoje z nim sny, czy jak kładła się na jego części łóżka, bo zwyczajnie za nim tęskniła, unaoczniają jej rozpacz i samotność, ale też pokazują prawdziwe oblicze miłości. Trudnej miłości. Takiej nieopisywanej w bajkach czy tandetnych romansidłach. Pani Barbara napisała: „Jasio Himilsbach był dla mnie nie tylko mężem, był również moją matką, ojcem, siostrą, bratem, a także moim dzieckiem drogim i ukochanym – był dla mnie wszystkim, cała rodziną i całym światem, napełnił mnie miłością, tą w tym właściwym rozumieniu słowa, miłością, która jest wyrzeczeniem się siebie, wyzbyciem się egoizmu i gotowością służenia na każdy moment i każdy czas.” Chyba nigdy nie czytałam bardziej wstrząsającej, ale i prawdziwej definicji miłości. Miłości trudnej, ale i pełnej romantyzmu, choć trudno w to uwierzyć czytając tylko zacytowane przeze mnie fragmenty.

Dawno żadna książka nie poruszyła mnie tak, jak ta prawdziwa o Himilsbachu. O niezwykłym aktorze, wspaniałym pisarzu i zwyczajnym kamieniarzu, który wolał swój kamieniarski fach od innych, bo jak twierdził „nagrobkiem nikt dupy nie podetrze”. Cóż za życiowy facet. Dziś ze świecą szukać.

Author: Małgorzata Karolina Piekarska

Z wykształcenia: historyczka sztuki, scenarzystka i bibliotekarka. Z zawodu: pisarka, dziennikarka i muzealniczka. Z pasji: blogerka, varsavianistka i genealożka. Miłośniczka: książek, filmów, gier planszowych, kart do gry, jamników i miodu...